wtorek, 26 lipca 2011

Migawki na temat losowości



Łacińska maksyma mówi, że każdy jest kowalem własnego losu.
Przez kwadrans zastanawiałam się nad konotacjami i następstwami tak postawionej sprawy.

Faber est suae quisque fortunae

A może:
Każdy jest kowalem własnego losu, ale w obrębie własnej kuźni.

Czy lepiej:

Każdy jest kowalem własnego losu, a wykonanie zależy od siły młota

Lub:

Każdy jest kowalem własnego losu, jednak poziom jego sztuki to kwestia warsztatu kuźni.

...a może wpadnie Wam coś innego do głowy :-)

sobota, 9 lipca 2011

Tam i z Powrotem

Najlepsze co może przytrafić się w wyjazdach są sytuacje, kiedy miksuje się obowiązek z przyjemnością, planowanie z przypadkowością, praca z lenistwem. W ciągu ostatnich tygodni przemierzyłam tysiące (ha!) kilometrów i radosne uniesienia mieszają się we mnie z delikatnymi tonami smuteczku.
Ale od początku, a może i całkiem od środka...


Bruksela
Do Centralnej Wioski Kolebki Europy pojechałam roboczo. Najpierw długa, długa podróż w upale, a wreszcie wjazd na rogatki miasta. Lata temu, kiedy dorabiałam na dalsze podróże w polach Beneluksu, nie udało mi się odwiedzić stolicy Belgii, więc tym bardziej z ciekawością rozglądałam się dookoła. Pierwsze wrażenie znajome: ilość remontów i inwestycji w stanie ciągłej budowy - Bru przypomniała mi Wrocław. Zresztą Bru jest podobnej wielkości, więc nie ma szczególnego szoku poznawczego. Belgię i Belgów poznałam już nieco, więc i tu również nie oczekuję fajerwerków nowości. Ale pierwszy kwadrans przejazdu przez miasto budzi lekkie zaskoczenie: gdzie do fuckiej nędzy są biali ludzie? :-)))) Na pierwsze skupiska białych trafiamy pod naszym hotelikiem przy bazylice Świętego Serca. Obok spory park i ładne skwery, ale zostajemy poinstruowane, żeby nie iść czasem na spacer wieczorem bo tu mnóstwo kolorowych, a oni szacunku do białej kobiety za grosz nie mają - wszystko to mówi (nazwijmy ją umownie) osoba związana z europejską administracją. Mam ochotę uśmiechnąć się krzywo. Tylu obelg pod adresem obcokrajowców i innowierców, których wysłuchałam podczas brukselskiej eskapady nie zdarzyło mi się słyszeć dawno. Wszystko jest źle. A to, że zaczepiają, siedzą na zasiłkach, siedzą same chłopy w knajpach, a babki tylko w domach, a to że się zasłaniają, a to że syczą, rodzą dzieci itp, itd. Koleżanka, która wraca ze spotkania z znajomym brukselczykiem, przywozi historię o tym, jak jej rozmówca z dumą oświadczył, że w jego dzielnicy miejscowi (bogaci) mieszkańcy oprotestowali budowę stacji metra i dzięki temu obronili się przed najazdem obcych (czytaj: kolorowych). Oh, a gdzie przyjaźń, braterstwo i równość tak wynoszona na sztandary? :-) To pewnie myślę sobie w Europarlamencie! No więc czas na odwalenie roboty i pobieganie po budynkach europejskich instytucjach. Co mi to przypomina? Co mi to przypomina - myślę gorączkowo... Już wiem! Eureka! Obrazki z hoteli all inclusive. Rozbudowane, klimatyzowane obiekty, ogrodzone, uporządkowane, napełnione tłumami ludzi nieco odciętymi od reszty świata. Na placu Schumana i przyległych ulicach masy ogarniturowanych, oteczkowanych młodych urzędników. Wszyscy podzieleni i oznaczeni, nawet w stołówkach posegregowanych dla posłów, dla asystentów, dla odwiedzających... Wszędzie bramki, kontrole, kilka przepustek - każda na wskazane widzenie i miejsce. Można to potraktować jako operetkowe pawie oko, ale kiedy zastanowić się nad tym nieco głębiej, to przestaje być zabawnie. Facet pracujący dla Komisji Europejskiej zwierza się, że jest to praca za godne wynagrodzenie pozwalające utrzymać rodzinę. Myślę sobie, szkoda że ta godność (jak zawsze) jest dostępna dla mniejszości, a poza tym jak to się stało, że prawdziwym awansem społecznym jest bycie urzędnikiem? Zostawiwszy na chwilę mury eurbastionu idziemy napić się wina na wzgórze Merowingów i to jest najprzyjemniejszy moment pobytu. W kolejnym dniu - w biegu - miga mi brukselska szkoła animacji - bo wszak to stolica komiksu, uliczka upamiętniająca Les Aventures de Tintin olbrzymim muralem i sklepem z wszelkimi możliwymi gadżetami. Bruksela ładniutka z ciekawą architekturą, Bruksela nasycona pieniędzmi z kolonii i handlu zbrojeniówką, Bruksela to takie miasto, do którego szybko nie chce mi się wracać.
Wreszcie późnym popołudniem zostawiamy miasto za plecami i sunąc przez dolinę Renu wracamy do naszego grajdoła. Ja po to, aby w na gwałt skończyć inne zlecenie i przepakować walizkę.

Warna
Z Poznania lecimy wieczorem do Warny. Lotnisko pęka w szwach, a nasz lot jest opóźniony. Jak widać nie tylko pociągi nam szwankują, choć w przypadku lotów zawinił czynnik pogodowy. W Bułgarii nie byłam 10 lat. Wtedy miałam okazję przyjeżdżać tam między innymi na misję archeologiczną, która badała pozostałości Rzymian w prowincjach naddunajskich. Do tego doszły jeszcze punkowe znajomości z miejscowymi i w sumie te pobyty bułgarskie zawsze miały w sobie wiele uroku. Kiedy się zastanawiam nad dawnym towarzystwem, z cierpką świadomością dochodzę do wniosku, że nie ma już z tego nic. Ktoś zmarł, ktoś inny stracił posadę uniwersytecką, kogoś jeszcze gdzie indziej wywiało, a kogoś innego zmogła straszna choroba. Część zapadła się pod ziemię i nawet nie bardzo potrafiłabym teraz zlokalizować ekipę, która kiedyś w szalonym widzie wynajęła rozpadającego się busa-grata z bułgarskim kierowcą i udała się na party do udostępnionej dla ludu wilii towarzysza Żiwkowa, a potem wspinała się aby zwiedzić Preobrażenski monastyr lub gnała załadowanym pociągiem, a następnie miejscowym autobusem do Nessebaru...

Nessebar
Tam, gdzie przed latu gibały się trawy i pięły wydmy teraz jest kolonia hotelików i apartamentów. Ze zdziwieniem konstatuje, że nasz hotelik w którym mamy zarezerwowany pokój jest położony w części, której wówczas po prostu nie było. Była zaś wypalona droga do Ravdy.
Mamy szczęście i mieszkamy nad samym brzegiem morza. Woda krystalicznie czyta, jedzenie świetne, można zatonąć w przyjemnościach. Stary Nessebar nic się nie zmienił, nadal drogie knajpy i model grecki czyli organiczny brak faktur za zamówienia :-) Może mniej pstrokatych kramów na starówce i na moście nie witał nas już tańczący (żywy) niedźwiadek, jak to drzewiej bywało.
No i ogólnie Bułgaria zmieniła się, choć rozpirduch, biedę i obumierające wioseczki widać, jak tylko wyściubi się nos poza letniska. I strata wielka, nie spotkałam już oślików zasuwających po drogach.

Burgas
Takim przykładem miasta pękającego i cierpiącego jest Burgas. Niby czwarte co do wielkości miasto Bułgarii, port, znany kurort nad Morzem Czarnym, a jednak zaniedbane i odrapane kamieniczki z początku wieku, rozpadające się chodniki robią straszne wrażenie. Burgas to też miejsce kojarzące się z Gara Jug z którego odchodzą autobusy do Istambułu.

Istambuł
Dochodzi mniej więcej piąta rano, kiedy uchylam zaspane oko i widzę jak pędzimy w morzu ciężarówek i samochodów dostawczych w kierunku Miasta Miast. Istambuł ma 150 kilometrów długości i około 50 kilometrów szerokości. Nikt nie postawił na drogach wjazdowych i wyjazdowych tablic z nazwą, bo nikt nie wie, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna to miasto - tak przynajmniej mówią.
Półprzytomni z niewyspania ruszamy na zwiedzanie Hipodromu, turystycznie zwanego Błękitnego Meczetu i okolic Świątyni Mądrości Bożej. Już od ósmej przewijają się po starym mieście tłumy. Wszędzie kolejki, przewodnicy, sprzedawcy pamiątek i map. Ale jakoś się toczymy po kwarcie i kojarzymy to i owo :-). Niesamowita okazuje się wyprawa do części azjatyckiej, panorama miasta, Bosfor, przybijające do brzegu i wychodzące w morze statki, gorąca słodka herbata, która orzeźwia i wewnętrzne zapewnienia, że trzeba to jeszcze raz na spokojnie wszystko zobaczyć, przetrawić. Niestety, na spokojnie nie da się pobyć na Wielkim Bazarze, gdzie dochodzę do wniosku, że kompletnie nie nadaję się do tego rodzaju czynów zakupowych :-) Obskakiwanie, bieganina, przerzucanie towarów i nieustanne gadanie ze sprzedawcami w ścisku to dla mnie bariera nie do przejścia. Kuwa, jak ja nie znoszę kiedy mnie ktoś u nas w sklepie zagaduje, albo oferuje coś, a co dopiero w tamtych realiach. Po niespełna godzinie bazar nas wypluwa i trafiamy na nawoływanie do modlitwy, więc suniemy uliczką w dół do portu. Maszerujemy w słońcu, a ja czuję że puchnę od środka i przez kolejne godziny nie nie dziwi mnie już, że wszędzie gada się jakąś mieszanką polskiego, rosyjskiego, angielskiego, że płaci się tu każdą walutą wymienialnego świata, którą ma się w kieszeni, a hotel przyklejony do naszego, nosi nazwę Grand Oral :-). I wiem jedno, następnym razem fajnie byłoby przypłynąć tu statkiem.

Wrocław
W piątek wieczorem wylatujemy z dusznego lotniska z Warny. Z Poznania zabiera nas - dobra jak ciepła kajzerka Mała Blogerka z świeżo zaprzęgniętym do kieratu małżonkiem Lou :-)
Dzisiaj ciągle dochodzę do siebie, a w lodówce chłodzi się baklawa. I już sobie tak kombinuję, jakby tu zobaczyć Izmir i ruszyć drogą w kierunku do Trabzon... ale na to teraz trzeba znów zakasać rękawy i zarobić :-)