wtorek, 9 sierpnia 2011

czwartek, 4 sierpnia 2011

Pisanie nie-na-czasie

Żyjemy w takim czasie, że zawsze coś dzieje się nie-w-czas. To refleksja po leniwej popołudniowej rozmowie z Mirkiem. Człowiek, choć niby nakierowany na możliwość zaistnienia pewnych wypadków, następstw, prawie zawsze jest na nie nieprzygotowany. "Ach, mogliśmy się tego spodziewać, ale teraz? To już? Niby wszystko założyłem/am, ale liczyłem/am że to będzie dopiero wtedy, a wtedy...
Niewczas - zastanawiam się nad znaczeniem tego słowa, nad następstwami, nad tym wszystkim co ze sobą przynosi.
Najlepsze (a może lepiej - najgorsze) z tym niewczasem jest to, że nic nie da się zaradzić. Niewczasu nie można cofnąć, ani zmienić. Trzeba znów mozolnie odnaleźć się w nowej sytuacji i z nią sobie poradzić. A to wszystko wymaga czasu :-) Taki kalambur semantyczny.

Co w takim razie z tym niewczasem? Czy można przełożyć niewczas, jako kategorię np. na literaturę?
Kilka dni temu rozpoczęłam lekturę książki "Balladyny i romanse" Karpowicza. Tom spory, opatrzony nagrodą Paszportu Polityki. Zajawka na ostatniej stronie okładki woluminu zapowiada intelektualną przygodę, rewoltę w zastałych schematach myślowych. Rzecz dotyczy zstąpienia na Ziemię Bogów - Tych antycznych, Tych starożytnych i Tego chrześcijańskiego. Do kraju promocji, do kraju czytelników, do Warszawy i okolic (jeśli Białystok uznamy za okolicę:-).
Skończyłam lekturę kilka dni temu. Zaczęłam zastanawiać się nad jej słabością. Mimo najlepszych chęci i przymusu czytelniczego (musiałam książkę przeczytać) nie znalazłam na zapisanych suto kartkach opatrzonych niekończącymi się cytatami, igraszkami z tekstem/kontekstem, kodami, popem i cholera wie czym... ani jednej ciepłokrwistej, ludzkiej czy też metafizycznej iskierki.
Po Pynchonie czy Ch. Bukowskim odwoływanie się do pornograficznego aspektu zamierzonego szoku - jest nieco na wyrost, trochę tak jak słowo "profesjonalne" w opisie usług nawet najmniejszego i najbardziej lichego warsztatu pracy. "Balladyny..." odsłaniają kulisy jeszcze jednego z współczesnych miraży. Naprawdę wielkość literatury, czy choćby jej przyzwoitość, nie mierzy się ilością cytowanych, wyliczanych filozofów czy kodów kulturowych - jak ładnie można to ująć w skrócie czerpiąc ze studni post-. Byłoby bardzo krzywdzące stwierdzić: ot napuszona grafomania. Nie, nie w tym rzecz. To umiejętnie skonstruowana powieść, w której przeplatają się dwa wątki (porządki) - wpływające na siebie, a wreszcie stykające się ze sobą. Jednak nie ma ani jednego argumentu "za". Po co to? Ot, właśnie lektura w kategorii "niewczas". Gdyby podrapać się po głowie i pomyśleć: ah, przecież taki właśnie Pielewin, tak sobie tkał swe opowieści. Wariacko lepiąc i żonglując, to puszczając oko do czytelnika, a to znów dając pstryczka w nos. Tak, tak, ale to już było. Właśnie było i zrobione o wiele lepiej, lirycznie z oddechem i uczuciem. Poza tym u Wiktora P. to osobowości bohaterów napędzały jego historie, ich namiętności i (zazwyczaj) miłość. W "Balladynach..." nawet ta miłość jest tak z dupy wystrzelona, że w zasadzie jest mi kompletnie obojętne kto z kim i gdzie. "Tradycyjnie" dostajemy też (choć nie tak już rozbuchany) opis życia w Stolicy - i znów do znudzenia opisane schematy, których nie da się dłużej bez odczucia pewnej rutyny, trawić. Być może jest coś na rzeczy, że mimo wszystkich obyczajowych rewolt, współczesnym Polakom trudno/koślawo jest pisać zgrabnie o erotyce, o seksie, o duchowości (lub jej braku) i - tego jestem już chyba pewna - o homoerotyzmie. Gdyby "Balladyny..." powstały nad Wisłą w latach 90. może i trzeba byłoby pochylić się ze zdumieniem i zrobić duże "O". Teraz, teraz to taka literatura "niewczas".

Wiecie co, jak patrzę się na kolejne tomiszcza nowości, te ciągle uginające się pod ciężarem zwartego i oprawionego papieru, ogrania mnie poczucie niechęci pisania. Mój Boże, ludzie ciągle piszą, tyle tego cholerstwa produkują, spekulują, knują i szokują. Większość, tak niewiele znaczy. Choć wcale nie oznacza to, że straciłam chęć do czytania :-)