tag:blogger.com,1999:blog-45073542143233081462024-03-19T01:56:36.191-07:00Antykwariat PatAntykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.comBlogger81125tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-21859667046825634982015-11-17T03:48:00.003-08:002015-11-17T03:48:40.100-08:00Finałowe cięcie <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIAUHn18ZPUtJGgeA6mz0LSCXIZVhlVHbh-xhTOuRmDPEwGHiVXDWCHxid-xSzuAF-KwiyLIOitKxRgoCXjw4AtB2zK_Z6fpLNZb9B_4FPlqb1VEKBq_1YZhJM1LpsQPlZKjQaCtS6ApEU/s1600/FullSizeRender.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="148" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIAUHn18ZPUtJGgeA6mz0LSCXIZVhlVHbh-xhTOuRmDPEwGHiVXDWCHxid-xSzuAF-KwiyLIOitKxRgoCXjw4AtB2zK_Z6fpLNZb9B_4FPlqb1VEKBq_1YZhJM1LpsQPlZKjQaCtS6ApEU/s320/FullSizeRender.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
Wieczorową porą zasiadłam do nasycenia się ostatnim z serii odcinkiem <i>Downton Abbey</i> - spodziewam się jeszcze bonusowego świątecznego epilogu (jak to miało miejsce w poprzednich sezonach) jednak niezależnie od tego - opowieść o perypetiach angielskich arystokratów z pierwszej połowy XX wieku dobiegła końca. Jak tu żyć? Otóż z pomocą przybyli autorzy scenariusza, poniekąd mordując finał, zamieniwszy narrację w schemat wydarzeń jak ulał pasujących do telenowel w stylu <i>latino</i>, które w latach 90. pleniły się po różnych kanałach telewizyjnych. Więc ze zrozumieniem pochylam się nad decyzją o "uśmierceniu" DA.<br />
<a name='more'></a>Z czym mieliśmy do czynienia w finale? - traktowanym w całości jako ostatni sezon. Były więc śluby, powroty, zgody, nagłe ułagodzenia charakterów i poglądów itp. Oczywiście, trzeba to było jakoś skończyć, lub wykończyć na tyle, aby w bonusie jeszcze posłodzić losy pozostałych bohaterów, którzy w odcinku 8. pozostali nieco w zawieszeniu czy też w sytuacji jeszcze nie do końca rozstrzygniętej. No i w tle wielka Anglia z pochwałą systemu edukacji oraz przemianą nierówności klasowych bez sięgania po narzędzia krwawej rewolucji. Ironizuję wbrew sobie, bo wszystkie poprzednie sezony śledziłam z przyjemnością, tak było i tym razem. Ale co jak co - wiernemu widzowi przysługuje wilcze prawo krytyki - z czego w tej sytuacji nader chętnie korzystam :-)<br />
<br />
Tyle jeśli chodzi o stylowe perypetie ludzi dawnych.<br />
<br />
Cóż zatem u ludzi aktualnych?<br />
Ano spoglądamy za okno na jesień, która niebawem zamieni się w zimę (jakąkolwiek bądź).<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-39543885073006051832015-11-08T12:51:00.000-08:002015-11-08T12:51:57.385-08:00Piknik pod zerwaną wiatą <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUQnN_NJsedKg-2ptoMTJWbnWmWNgmzRaraHx5aGTZF7ZVfdAhETGfJUjL756Jdj7bLIUTX-mLkNQwxtiamOj4-WjvRiv7-Lct7-tu0IKavkRL_NwwQT4ruF7aEGuOHJlz864TqwBkIT22/s1600/IMG_1193.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiUQnN_NJsedKg-2ptoMTJWbnWmWNgmzRaraHx5aGTZF7ZVfdAhETGfJUjL756Jdj7bLIUTX-mLkNQwxtiamOj4-WjvRiv7-Lct7-tu0IKavkRL_NwwQT4ruF7aEGuOHJlz864TqwBkIT22/s320/IMG_1193.jpg" width="240" /></a></div>
<br />
Było to dawno, dawno temu. Może 10, a może 8 lat minęło od tamtej wyprawy. Zaczęło się spontanicznie. Upraszczając narrację - spotykałam się w mieście X z pewną znajomą, zazwyczaj przy okazji oficjalnej (ogólnie rzecz ujmując). Po załatwieniu spraw nudnych często uderzałyśmy na kawkę i ciastko. Bardzo nam sympatycznie szły te niezobowiązujące pogadanki, na tyle fajnie, że kiedy moja znajoma zadzwoniła do mnie informując, że niebawem przybędzie z wizytą na Dolny Śląsk - serdecznie ucieszyłam się. Jakby tego było mało, padła propozycja abyśmy w wybraną sobotę udały się pozwiedzać region...<br />
<br />
<a name='more'></a>Pomysł był niebanalny - jak moja znajoma - oto spotkamy się na dworcu PKS lub PKP i ruszymy w kierunku pobliskich gór przemieszczając się od miejscowości do miejscowości. Był początek października, pogoda wyśmienita. Plan zakładał dość swobodną realizację ustalonego naprędce programu. Zatem wyruszyłyśmy. Już kiedy dotarłyśmy do pierwszej z listy wybranych miejscowości okazało się, że podróżowanie po naszym regionie w weekend komunikacją publiczną to nie jest najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu. Kolejne połączenia nie kleiły się (pociągi zlikwidowano, kursy autobusów tylko w dni robocze itp.). Zamiast śniadania w rustykalnym zajeździe pocałowałyśmy klamkę zamkniętego na głucho baru (restauracja planowała odtworzyć swoje podwoje dopiero popołudniu). Skończyło się na kupieniu wody w kiosku i nerwowym bieganiu od słupka do słupka z zawiłymi rozkładami jazdy. Wreszcie wpakowałyśmy się do prywatnego busa i ruszyłyśmy dalej. W następnym z wizytowanych miast szybko okazało się, że jeśli chcemy zwiedzić pobliskie góry, to trzeba natychmiast decydować się na kolejny kurs, bo potem może być krucho z transportem. Zatem... nerwowa decyzja, przesiadka i po 30 minutach byłyśmy w pobliżu szlaku. Wspinając się pod górę miałam nieodparte wrażenie, że cały ten wyjazd i emocje wypaliły się podczas planowania. Jazda nadwyrężonymi środkami transportu była nudna, a do tego zdeterminowana kolejnymi przesiadkami. Czas płynął, a przyjemności nie było żadnej. Na domiar złego - okazało się, że i te skromne góry trzeba pokonać szybko, bo ostatni autobus spod szlaku we wsi odchodzi chwilę po 17.00 (tak coś koło tego - jeśli dobrze pamiętam). Więc zamiast podziwiać oszałamiające widoki i cieszyć się promieniami jesiennego słońca cały czas obliczałam nasze tempo, czy aby na pewno zdążymy wydostać się z naszej przygody.<br />
<br />
Wracałyśmy już ze szczytu, kiedy nastąpił nagły zwrot akcji. Nie pamiętam jaka odległość dzieliła nas od miejsca, w którym miał znajdować się leśny przystanek, ale byłyśmy w tak wielkim "niedoczasie", że zaproponowałam abyśmy ruszyły tyłki ostro, a nawet pobiegły. W tym momencie moja znajoma żachnęła się. Po co się śpieszyć? Jak nie zdążymy, to nie zdążymy. Możemy sobie np. stopem wrócić, albo pokręcić się po okolicy i gdzieś zanocować. Nie miałam na tyle zaufania w swoją potencjalnie szczęśliwą gwiazdę, więc zdecydowanie przeforsowałam opcję - biegiem do przodu. Dopadłyśmy autobus w ostatniej chwili. Wróciłyśmy nim do pierwszego z wizytowanych miast - stamtąd planowałyśmy złapać coś do Wrocławia. Wysiadłszy na dworcu autobusowym okazało się, że czeka nas prawdopodobnie 3-godzinna przerwa. Nie była to dobra wiadomość, bo spór o to czy zostawać czy biec na przystanek w górach zważył nieco atmosferę. Ale postanowiłyśmy pójść coś zjeść - a jak wiadomo to czasem potrafi podnieść na duchu :-)<br />
<br />
Niestety, po "kolacji" i trzech rundkach spaceru wokół centrum starego miasteczka nie bardzo co było robić dalej. Wróciłyśmy na przystanko-dworzec. Nie było na nim żadnego budynku, stała tylko jedna odrapana wiata, a do tego z oberwanym dachem. Z nudów, między jedną a drugą fajką, zaczęłam analizować otoczenie komunikacyjne, dochodząc do wniosku, że w tym gąszczu zawiłych cyferek, opisów, wykluczających się rozkładów sztuką jest połapać się, nie mówiąc już np. o sytuacji kiedy ktoś mówi i pisze innym niż narzeczu. Moja znajoma ponownie się żachnęła, uznając że to jakieś bzdury, bo wcale nie powinniśmy się tym martwić czy ktoś rozumie czy nie - skoro przyjeżdża to niech się martwi i tyle. Co więcej - ciągnęła - idiotyzmem jest to dostosowywanie wszystkiego do naszych wygód - podświetlane tablice, informacje turystyczne, a jeszcze i udogodnienia dla niepełnosprawnych, bo ona uważa że oni wcale tego nie chcą. Nie bardzo wiem, skąd i dlaczego pojawiły się w jej narracji tak dalekie wątki poboczne (żadna z nas udogodnień poza sprawną ławką nie potrzebowała szczęśliwie) i sądy kategoryczne, ale koniec końców posprzeczałyśmy się fest o to, kto i do czego ma prawo i kto powinien o tym decydować i w czyim imieniu...<br />
<br />
Autobus w końcu nadjechał, zapakowałyśmy się na nasze siedzenia bez słowa i słowa więcej nie zamieniłyśmy do Wrocławia. Na dworcu - mimo wszystko uprzejmie - pożegnałyśmy się i każda ruszyła w swoją stronę. Ja do do domu, ona do hotelu.<br />
<br />
Nigdy więcej nie wybrałyśmy się razem na wycieczkę, a co interesujące, nigdy też więcej nie zdecydowałyśmy się pójść na kawkę podczas spotkań w mieście X. Kilkanaście wspólnie spędzonych godzin na dziwnej włóczędze skutecznie nas odseparowało.<br />
<br />
Zdarzyło mi się roztrząsać ten incydent wiele razy. Sporo się włóczyłam po krajowych i nie-krajowych dziurach, metropoliach czy tam innych regionach. Czasem bez mapy, a często bez ustalonego wcześniej celu. Przygód było sporo - i tych fajnych i tych raczej lepiej nie-do-powtórzenia. Były spory, kłótnie, niezwykłe imprezy i najdziwniejsze znajomości, a jednak tylko ten jeden wyjazd mogę zakwalifikować jako jakiś kosmiczny niewypał. I chyba nie chodzi tylko o te rozklekotane autobusy czy brak udogodnień. Nie z każdym, nie wobec każdego i nie w każdych okolicznościach potrafimy osiągnąć ten poziom stanu idealnego. Z moją znajomą "stan idelany" zaczynał się i kończył na kawiarnianych pogadankach - i ten mikroświat nie powinien opuszczać ciepłego i przytulnego miejsca. To nie jest żaden wyjątek. Gros naszych dobrych relacji z innymi polega na zamkniętym mikroklimacie. Rozszerzenie strefy wpływu lub poszukiwanie innych wspólnych doświadczeń może zakończyć się katastrofą :-) Zazwyczaj swoistym system ostrzegania jest intuicja i dystans wobec emocji chwili - w życiu jak w modzie im mniej znaczy lepiej ;-)<br />
<br />
<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-73081109280580243952015-10-14T09:08:00.000-07:002015-10-14T09:08:14.558-07:00Tak, wiem to już październik... <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLI1N7YlDNdY-unjO2VFTFAuTk9KNseWbS8Qg9RdXmrzsq38mFYGPLef5WmZjLhh_5urDGGzGyjXiSG_glA5hpjXcuEx3XzRUVpkXflgnpk_pLhkXP_TRbg2vPTA1HuBLp1h5IG-iSBe_n/s1600/IMG_1016.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiLI1N7YlDNdY-unjO2VFTFAuTk9KNseWbS8Qg9RdXmrzsq38mFYGPLef5WmZjLhh_5urDGGzGyjXiSG_glA5hpjXcuEx3XzRUVpkXflgnpk_pLhkXP_TRbg2vPTA1HuBLp1h5IG-iSBe_n/s320/IMG_1016.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
Tak, wiem to już październik, ale ten tydzień zadał cios w iście listopadowym stylu. Pozostaje zatem oczekiwać (słusznie) na aurę mieniącą się przygasłym słońcem i niuansami czerwono-złotych liści, które jeszcze na krzewach, a już bardziej opadłe na ziemi snują się wokół stóp. I podobnie czas na mgłę wieczorną w parku i w wąwozach uliczek słabo oświetlonych latarniami (energooszczędnymi). Bo październik bez tej oprawy i bez październikowej listy słodko-ponurackich utworów muzycznych oraz literackich to zupełnie się nie liczy. Prawie jak nie-październik. Więc dziś będzie o...<br />
<br />
<a name='more'></a>...historii "o" <i>Uległości</i> autorstwa M. Houellebecqa. Międliłam powieść dość powoli, jak czasem to zdarza się z książkami, które się po prostu lubi od pierwszej strony, zdania itp. Lubi się w ten sposób, że finał zupełnie się nie liczy, bo sam proces czytania dostarcza sytości. Podobnie bawiłam się czytając <i>Sto dni bez słońca </i>W. Szostka, może jeszcze dawniej nad stronami <i>Małego światka</i> - D. Lodgea.<br />
<br />
Oczywiście - tuż po premierze powieści - zerknęłam we wszystkie dostępne recenzje, refleksje i tym podobne. To też pożyteczne, bo łatwiej ustawić się<i> na wspak</i> wobec szerokiej opinii czy wyrazistych poglądów i poszukać samemu innej ścieżki.<br />
<br />
Kluczem do <i>Uległości</i> jest ten rodzaj kodu, który można ulepić sobie wedle własnego uznania - to wskazówka dla tych, którzy oczekują po tej opowieści egzegezy zmierzchu Europy czy odpowiedzi na to czy islam wyrośnie na wiodący prąd religijny, społeczny i polityczny. Nie należy też podchodzić jednowymiarowo do <i>Uległości</i>, bo w zasadzie dotyczy ona - czy raczej zawiera - kilka opowieści. I tak - mamy więc ironiczny szkic i opowieść o paryskim środowisku akademickim (w pewnym jego wycinku), mamy też opowieść o samotności po 40., mamy również jadowite smagnięcia o tym, że młodość to młodość i mimo swej głupoty, żadne fiku-miku jej nie zastąpi (a skoro ta młodość nam tak siedzi na mózgu i emocjach i nijak jej się pozbyć - jako obiektu westchnień nie chcemy / nie możemy to nadal będzie nam sen z oczu spędzać), mamy też oczywiście wątek wiodący o tym, jak i dlaczego Francja mogłaby stać się państwem islamskim oraz krótkie <i>resume </i>dotyczące przerwanej pępowiny między Europą ducha (średniowiecze), a Europą świecką. Tyle, że gdyby przeanalizować wszystkie postaci pojawiające się na stronach <i>Uległości</i>, to pojawia się jeden problem - trudno tych ludzi traktować z należytą powagą (jeśli uznamy, że powaga przynależy ludzkim osobnikom:-). De facto każdy z bohaterów jest przedstawiony ironicznie. Trudno zachować powagę śledząc np. scenę dyskusji między głównym bohaterem (wykładowca, specjalista od J.K. Huysmansa) a rektorem Redigerem, który prezentuje swojemu gościowi zalety islamu. Sceneria i przebieg rozmowy układają się w parodię zwodzenia mefistofelicznego, a gonitwa myśli wokół wypijanego alkoholu sprawia, że cały ciężar gatunkowy, który powinien być zawarty w takiej dyspucie podstępnie ulatuje i bierze w głęboki nawias serwowane argumenty. Podobnie sprawa ma się z przymuszonym do emerytury specem służb specjalnych i znajomym - domniemanym - identytarystą, to co tworzy te postaci to nie tyle wypowiadane opinie co anturaż i styl jaki im towarzyszy, czyli estetyka. Dalej, można też skupić się wokół odniesień do skandalizującej powieści <i>O, </i>której figura w finale wkracza z mocnym akcentem w narrację <i>Uległości</i>. Ale też można - i to właśnie układa mi się na pierwszym planie - brać książkę Houellebecqa jako opowieść o pisaniu i byciu pisarzem - o tym kiedy trafia się na swój szczyt możliwości oraz o tym co następuje potem i jak to się właściwie kończy.<br />
<br />
Choć zdecydowanie polecam dokonanie własnego rozbioru na cząstki elementarne :-)<br />
<br />
Dziś na tyle, do zobaczenia (jeszcze) w październiku...Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-87816000570982564402015-08-30T07:22:00.000-07:002015-08-30T07:22:41.654-07:00Płyną monologi, płyną <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhduW8buQcwv__qUeRDO4u70uCboGR669sy2GYBpljMHPnlRNmIjgYAaA41zCwYau-uHfdL2iG_RBBRZNDkyMBuoSbFJP_BHv_gv4U7236zIa_MHpfXoS2Bz9ge407Ry2MyHn7OUj7yOHbH/s1600/IMG_0970.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhduW8buQcwv__qUeRDO4u70uCboGR669sy2GYBpljMHPnlRNmIjgYAaA41zCwYau-uHfdL2iG_RBBRZNDkyMBuoSbFJP_BHv_gv4U7236zIa_MHpfXoS2Bz9ge407Ry2MyHn7OUj7yOHbH/s320/IMG_0970.JPG" width="320" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Jakiś czas temu w nawałnicy sieciowych tekstów trafiłam na krótkie (ogólne) zestawienie rad (zaleceń w stylu <i>must have</i>) dotyczących funkcjonowania we współczesnych - cyfrowych - realiach. Otóż autor (lub autorzy, autorka) zalecali zintegrowaną i stałą obecność w necie, a w szczególności w mediach społecznościowych. W zasadzie to twórz profile, publikuj foty, pisz o każdym zawodowym i osobistym osiągnięciu, dziel się, reklamuj, promuj i pamiętaj, że nasze czasy dedykowane są tylko i wyłącznie niebanalnie zindywidualizowanym liderom. Cóż za dziwactwo, a nawet kuriozum... </div>
<a name='more'></a><br /><br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Abstrahując od naiwnego (czasem) przekonania, że bycie liderem jest strategicznym celem przyświecającym procesowi kształtowania osobowości, to sprzeczność tkwi już w samej przesłance dla tego zalecenia. Oto w świecie "liderów" trudno będzie o skonkretyzowanie samego pojęcia, bo zabraknie odniesień do opozycji. Czy w tym układzie - po osiągnięciu zadowalającego poziomu obecności liderów w społeczności - nastąpi odpowiednia hierarchizacja stopnia nasycenia "lideryzmem"? Oto mamy więc samych liderów, ale cześć z nich to jednak pół-liderzy, a np. ¾ to niestety ledwie ćwierć-liderzy? I dalej, co zrobić z promocją "indywidualnego", które jakoś dziwnie coraz bardziej zamienia się w masowe? Jak skutecznie podsycać potrzebę indywidualności w realiach, które w gruncie rzeczy mają do zaoferowania lekko modyfikowaną "takosamość" dotyczącą zarówno konsumpcji, jak i stylu życia czy też powszechnie akceptowanej ścieżki kariery. Trudne sprawy :-) Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy np. nasza cyfrowo-społecznościowa ekspansja, obecność i maksymalne upublicznienie (życia i danych) zderzy się z przeszkodą? A są sytuacje w życiu, kiedy wolelibyśmy przybrać stan krystalicznie czystego powietrza. Można powiedzieć, że prawo do tajemnicy należy pielęgnować jak storczyki w szklanych kulach/donicach. Kilka lat temu, to tylko i wyłącznie dla celebrytów było zarezerwowane narzekanie na brak szacunku dla prywatności. Ostatnio dotyka to także maluczkich - bo inni plotkują, bo udostępniają, bo ktoś dzwoni i skądś ma telefon, bo nachalnie chce sprzedać etc. </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Być może pochodną wspinaczki na szczyt lideryzmu jest specyficzny sposób narracji - mamy mało czasu, uwaga odbiorcy może szybko wyparować, więc mówimy tylko o sobie i sprawach dla nas istotnych. Wiedzeni wewnętrznym przekonaniem, że to musi być interesujące (bo nas to interesuje), a jeśli mamy jakąś wątpliwość, to zawsze możemy sięgnąć po sztuczki, które ukwiecą najbardziej idiotyczny przekaz. Nie lubię ludzi, ale lubię historie które ze sobą niosą. Gorzej, kiedy zamiast historii oferuje się tylko siebie, swoje fobie, nastroje czy pragnienia. </div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-13515218592547623542015-08-28T03:56:00.000-07:002015-08-28T03:56:09.666-07:00Poland 83'<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXXiLcb6H8UYESgv0cWVghRbb73hEU48R69JAYBil8mCnGCQHe0Ehmybh91bfxcaIVhhMAQoU1F9UWOLOFYK68ZevLk4t3UzwE75zSkJXdED_9qHQkkwmAm8SnQeF5xTA-AzBMg-b9rQ9g/s1600/poster.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXXiLcb6H8UYESgv0cWVghRbb73hEU48R69JAYBil8mCnGCQHe0Ehmybh91bfxcaIVhhMAQoU1F9UWOLOFYK68ZevLk4t3UzwE75zSkJXdED_9qHQkkwmAm8SnQeF5xTA-AzBMg-b9rQ9g/s320/poster.jpg" width="213" /></a></div>
Żegnając się z ostatnim odcinkiem pierwszego sezonu (liczę na więcej) serialu <a href="https://en.wikipedia.org/wiki/Deutschland_83">Deutschland 83</a>' zakończyłam projekcję slajdów z przeszłości. Slajdy w manierze teledysku z pierwszej połowy lat 80. przefiltrowane przez aktualne (nowoczesne) doświadczenia estetyczne. Cóż, nigdy później "Zachód" nie był tak arcy-fascynujący i niezrozumiały - przynajmniej jeśli chodzi o mnie.<br />
<a name='more'></a><br />
<br />
Bo na długie lata charakter "tamtego świata" został zawłaszczony przez styl reklam publikowanych w magazynie Stern, który w jakiś sposób ustawił mi estetykę - ciemnozielony aksamit, złoty kolor koniaku w lśniącym wypukłym kieliszku, długie papierosy z kwiatowym wzorkiem na filtrze, kobiety w strojach safari, golfowy styl new romantic etc. Oczywiście w dalszej perspektywie lata 80. powoli przykrył koloryt subkultur, muzyki alternatywnej itd. Jednak licząc od roku 79 do 83 włącznie był to rodzaj komiksu i kolorowego teledysku zmieszany z dziecinną wiedzą - że u nas jest inaczej, w ogóle u nas tego nie ma (a jeśli już to się to przywozi) i strachem, tak właśnie przed wojną atomową.<br />
<br />
Tak, a i owszem - zbrojenia były ciekawym tematem. Przez mgłę pamiętam nawet taką sytuację, kiedy kręcę się w pokoju, coś tam grzebię w szafkach, przekładam, a w TV (czarno-białym) nadają jakieś mroczno-statyczne wystąpienie Andropowa, który (kuwa) minutami, kwadransami... recytuje pozycje arsenału amerykańskiego i NATO. Well, taki mieliśmy wówczas klimat ;-) Dość powiedzieć, że chyba "atomu" bałam się tak samo jak wampira nocą w ciemnym ogrodzie.<br />
<br />
Niemiecki serial opowiada historię infiltracji prowadzonej przez STASI na terenie RFN, a w szczególności w niemieckiej (zachodniej) armii. W tym wypadku nie chodzi o to, że ten scenariusz jest wyjątkowy w skali komplikacji, wyrafinowanej intrygi czy zaskakujących puent. Nic z tych rzeczy. Za sukces odpowiadają w głównej mierze wartości estetyczne - właśnie ta wspomniana wcześniej udana kompilacja trendów z przeszłości, teledyskowej maniery oraz muzyki (David Bowie, The Cure, Nena, Duran Duran itp, itd...) połączona z komiksową narracją i wykreowanymi postaciami - młodziaki w stylu anty-hero, plączące się między własnymi fobiami i marzeniami i zależnością od świata "tych starszych".<br />
<br />
Wędrując więc po NDR-owsko/RFN-owskiej opowieści o latach 80. próbowałam przełożyć (albo odnaleźć własną) wersję tamtej estetyki i nastrojów.Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-63994218180608121932015-08-24T02:58:00.001-07:002015-08-24T02:58:41.552-07:00Łapka na selfie <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2fEUeraOO9QDlLK1YQ620iLQxYTF1GTZPNlQuR58vUzM9haZGia3gOa0qlSQEBLFLnExGiZ8r5jnBp8GoAt_dVKxqfzKk3CS6rswN_iT4wp1slXpeU_K_FTt0K20Ptcx4FcS181hVrbEf/s1600/IMG_0956.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img alt="" border="0" height="240" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj2fEUeraOO9QDlLK1YQ620iLQxYTF1GTZPNlQuR58vUzM9haZGia3gOa0qlSQEBLFLnExGiZ8r5jnBp8GoAt_dVKxqfzKk3CS6rswN_iT4wp1slXpeU_K_FTt0K20Ptcx4FcS181hVrbEf/s320/IMG_0956.JPG" title="" width="320" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Z mitem współczesnych podróżników rozprawiła się kilka lat temu <b>Jennie Dielemans</b> w książce "<a href="https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/witajcie-w-raju">Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym</a>". I tak wszyscy zostaliśmy <i>turystami</i>. Dielemans finalnie dochodzi do radykalnych wniosków, kontestując choćby korzystanie z transportu lotniczego. Jednak spostrzeżenia i uwagi, które autorka zebrała podczas własnych wędrówek, powinny stać się lekturą ku refleksji przed każdym wyjazdem. Nawet jeśli wkurzy Was pedagogiczny ton tej książki to warto po nią sięgnąć, choćby po to aby podczas wakacyjnych wojaży poszukać innej perspektywy dla obserwacji otoczenia. Tak było w przypadku spotkania ze zjawiskiem <i>selfie stick</i>, które nazywam łapką na selfie. </div>
<a name='more'></a>SS (selfie stick) to urządzenie, rodzaj krótszego bądź dłuższego ramienia, na którym mocuje się telefon mobilny, dzięki czemu możemy robić sobie zdjęcia samodzielnie z korzystniejszej perspektywy niż zasięg własnych ramion, można też kręcić film, ustawiać zbiorowe fotografie etc. Tłumaczę <i>pro forma</i> bo pewnie już wszyscy wiedzą lub nawet korzystają z SS.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Uczciwie przyznam, że z popularności i masowości tego "bajeru" zdałam sobie dopiero sprawę w sierpniu tego roku, a dokładnie w Wenecji. Oczywiście widziałam wcześniej już SS w użyciu, zdjęcia robione z tej perspektywy zasilają serwisy społecznościowe każdego dnia, ale dopiero tysięczny tłum maszerujący po nabrzeżach, placach i uliczkach Najjaśniejszej stał się "dowodem" na to, że <i>kadr selfie</i> święci totalny triumf. W takim razie co widzimy i czego doświadczamy? Siebie na tle zmieniających się dekoracji. Nie patrzymy przed siebie, tylko na siebie na tle <i>czegośtam</i>. Niektórzy użytkownicy łapek na selfie mieli uruchomione nagrywanie już w chwili kiedy ich vaporetto uderzało do platformy brzegowej, a oni zręcznie wyskakiwali na brzeg. I dalej, przejście na plac św. Marka, rzut okiem na siebie na tle dzwonnicy, pałacu, sklepów, laguny. Obserwacja własnej twarzy, grymasów, zachwytów, pozy, a gdzieś z tyłu krajobraz, architektura. Stuprocentowy dowód na obecność i zaliczenie obowiązkowego punktu programu. Finalny produkt - zdjęcie czy też film z selfie - ma jednego adresata - twórcę i głównego bohatera / nas samych. W gruncie rzeczy, portrety selfie nie są atrakcyjne dla nikogo innego. Może o to w tym chodzi, że przestało nas cieszyć, w jakiś sposób, dzielenie się wrażeniami z innymi. </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Dzięki fotografii cyfrowej i łapki na selfie odpada wiele "incydentów towarzyszących" czy też "skutków ubocznych" fotografii analogowej. Oto można już prawie skutecznie wyeliminować kadry niechciane, korekcja odbywa się natychmiast. Nie ma tego dawnego nerwu, kiedy nawet dopiero po kilku tygodniach wychodząc z atelier fotograficznego można było sprawdzić czy udało nam się uchwycić <i>niezauważalne </i>albo z goryczą przekonać się, że to piękne ujęcie na tle starożytnego mostu wygląda po prostu jak kupa gruzu, na tle której w jakiejś pokracznej pozie próbujemy się uśmiechać. Nie trzeba też praktycznie prosić nieznajomych o zwyczajowe<i> to take a photo</i>. Staliśmy się samowystarczalni i skoncentrowani na sobie... w kadrze. </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Finalnie, po jednodniowym zachwycie, nie nabyłam łapki na selfie. Nie jestem przekonana czy własne zastygnięcie w kadrze dokumentowane non-stop jest tym czego najbardziej pragnę w gronie innych rzeczy zbędnych :-) </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-49574261249978052172015-02-18T03:29:00.001-08:002015-02-18T03:29:24.409-08:00Błąd w systemie <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMXLuoZNSIt_uL75oxLV_BzVevg7Ok_tgr8-8AXUoT2B1WLGBlU7rGbtfGykKVmlK78jgOW6td4Qat3l26UtszhyTMsesxdaRNI2ljSz-kHObjcI0lEbMyyReXmo8jLZyPHE8-lJOEBFTh/s1600/DSC_0624.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgMXLuoZNSIt_uL75oxLV_BzVevg7Ok_tgr8-8AXUoT2B1WLGBlU7rGbtfGykKVmlK78jgOW6td4Qat3l26UtszhyTMsesxdaRNI2ljSz-kHObjcI0lEbMyyReXmo8jLZyPHE8-lJOEBFTh/s1600/DSC_0624.jpg" height="320" width="181" /></a></div>
<br /><div>
Myślę, że obecnie karierę robi intensywna powierzchowność doznań i relacji. Mało czasu, wiele możliwości (pozornych lub nie), kalejdoskop treści i potrzeba ekspresji. Wyrzucaj z siebie lub giń - można podsumować :-) W zasadzie jesteśmy ekspertami jednodniowymi, bo na tyle starcza zasobów i nie ma zresztą potrzeby na więcej. Kiedy czegoś chcemy/oczekujemy potrafimy skupić się na tym maksymalnie, wyegzekwować potwierdzenia, zamówienia, nawiązać silną więź... tylko po to, aby dzień później o niej zapomnieć lub po prostu ją przeciąć, ponieważ trzeba czyścić dostępną "pamięć" inaczej system zacznie szwankować. Ile w tym prawdy? A tyle ile w większości serwowanych nam analiz danych :-) </div>
<div>
<a name='more'></a>Jednym zdaniem - może tak być, a nie musi. Bo zawsze jednostka, zbiór jednostek słusznie zauważy, że podobne uogólnienie ich nie dotyczy. I będzie to święta racja. Niegdyś czytając opracowania (egzegezy) dotyczące modelowych preferencji, wyborów lub poglądów łapałam się za głowę i wołałam w myślach: ale to nie ja, mnie znów w badaniach nie ujęli! Jestem więc częścią błędu statystycznego, zbiorem wypaczonym, a może to pominięcie jest zabiegiem celowym? Bo lepiej szkic uogólnić niż go zagęścić niepokojącymi krzywiznami. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Nie przywiązuje się więc do opracowań, liczb i danych w sposób fanatyczny. To co w sercu nie zawsze w mózgu (i vice versa), to co celebrujemy lub czujemy, że tak a nie inaczej powinniśmy - nie oznacza jeszcze, że tak czynimy. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Do instrukcji obsługi człowieka powinno być dodane naczelne zalecenie: weź poprawkę na to co mówi i robi - może być z tym różnie :-)</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-56451597907290310512015-02-09T01:56:00.000-08:002015-02-09T04:20:18.985-08:00STASI czyli okrutny „paździerz”<br />
Ten tekst powstał dla portalu <a href="http://angelus.com.pl/">Angelus</a>, ale że temat bardzo antykwaryczny, to dzielę się...<br />
<br />
Garnitur w jodełkę, rogowe okulary, kiepsko pielęgnowana cera, bury płaszcz, a w tle mdła tapeta w dziwaczne wzorki lub kwiatki – estetyczny anturaż agenta STASI to nie fajerwerki w stylu FBI, CIA czy butikowego Jamesa Bonda. Ba, to zupełnie inne emocje niż złowrogie KGB. Tyle, że grozy „plastikowego terroru” nie da się ośmieszyć za pomocą prostej opozycji brzydkie/ładne, cool/passe. Portret funkcjonariusza Ministerium für Staatssicherheit (MfS) składa się z wielu puzzli.<b style="border: 0px; color: #232323; font-family: 'Droid Sans', Arial, Verdana, sans-serif; font-size: 13px; line-height: 18px; margin: 0px; outline: 0px; padding: 0px; vertical-align: baseline;"></b><br />
<a name='more'></a><b style="border: 0px; color: #232323; font-family: 'Droid Sans', Arial, Verdana, sans-serif; font-size: 13px; line-height: 18px; margin: 0px; outline: 0px; padding: 0px; vertical-align: baseline;"><br /></b>
<br />
Gdyby pozostać tylko przy wypaczonej estetyce, to ludzie pokroju Ulrike Meinhof, Gudrun Ensslin, Andreasa Baadera czy Iljicza Ramíreza Sáncheza „Carlosa” – mówiąc złośliwie – musieliby poczuć spory dyskomfort wiedząc, że rewolucja, o którą walczą ma do zaoferowania dość tandetne oblicze. A wszyscy wyżej wspomnieni „uprzejmości” i „pomocnej dłoni” STASI wiele zawdzięczali. Trudno też zredukować agenta rodem z NRD to obrazu szarego komunistycznego biurokraty. Akcje w stylu „Romeo” (opisywane między innymi przez Marcusa Wolfa, szefa HVA, w autobiografii <i>„Człowiek bez twarzy”</i> /1999, Świat Książki/), gdzie agenci z powodzeniem uwodzili pracownice administracji publicznej RFN, przeczą temu wizerunkowi. Tajna policja NRD i służby specjalne przypominały raczej misternie utkaną sieć pająka, która nakładała się nie tylko na cały kraj, ale rozciągała daleko za granicę. I nawet dotknięci arachnofobią wiedzą, że pająk i jego sieć mogą być obiektem fascynacji, że w tej organicznej strukturze jest przejaw doskonałości. Wszak nie bez powodu w jednej z baśni obiektem pożądania kapryśnej księżniczki jest „naszyjnik” z kropli rosy zawieszonych na pajęczynie (Hanna Zdzitowiecka <i>„Bursztynowe baśnie”</i>, 1972 Wydawnictwo Morskie).<br />
<br />
<br />
Zacznijmy od Marcusa Wolfa. Kluczowa postać dla NRD, wieloletni szef Głównego Zarządu Wywiadu (Hauptverwaltung Aufklaerung – HVA) u schyłku „republiki demokratycznej” stawia się w opozycji do dawnych towarzyszy. Kilka lat później publikuje swoje wspomnienia pt. <i>„Człowiek bez twarzy”</i>. Wolf opowiada wartko, jest błyskotliwy, można doszukać się w jego narracji dumy z własnej pracy i brawurowych osiągnięć. Sam stara się tłumaczyć z własnych wyborów i pozuje na człowieka światowego. Pozuje – to dobre określenie. Żeby czytać Wolfa z niezbędnym dystansem, należałby sięgnąć po inne wspomnienia, książkę Wolfganga Leonharda pt. <i>„Dzieci rewolucji”</i> (2013, Wydawnictwo Karta). Leonhard nastoletnie życie spędził w Związku Sowieckim (podobnie jak Wolf), był jednym z wielu Niemców, których rodzice – działacze komunistyczni byli zmuszeni do wyjazdu z Niemiec. Jego matka padła ofiarą stalinowskich czystek, podobnie jak wielu innych znajomych. Jednak Wolfgang znalazł się w gronie wybrańców, którzy mieli zbudować lepsze Niemcy. Marcusa Wolfa znał dobrze jeszcze z czasów szkoły Kominternu i zapamiętał, jako wytrawnego gracza, który w „dialektycznych nowych czasach” czuł się jak ryba w wodzie. Inaczej, wbrew swym zapewnieniom o niezależnym charakterze, Marcus Wolf po prostu nie zrobiłby tak oszałamiającej kariery. Być może wybrałby raczej ucieczkę jak Leonhard, który mimo wierności wobec przekonań socjalistycznych, nie miał złudzeń co do kierunku w jakim dryfuje NRD i roli tajnej policji w twardym utrzymaniu tego kursu. Wróćmy do lat 90. i wspomnień Wolfa. Dobra intryga zawiera spór czy też zmagania między protagonistą a antagonistą. W tej roli Marcus Wolf obsadził Ericha Mielke (Minister Bezpieczeństwa NRD i szef STASI w latach 1957-1989). Z opowieści szefa HVA wyłania się postać gbura, aroganta, brzydala, zazdrośnika – czyste zło, przy którym inteligentny i subtelny Marcus to postać z innego świata. Tyle, że ten „spór” należałoby raczej oceniać jako współzawodnictwo dwóch dyrektorów jednej korporacji, niż wojnę światów. Obaj tworzyli system, tyle że Wolf i tym razem okazał się być bardziej przewidującym graczem o lepszym wyczuciu nastrojów społecznych i medialnych. Nie mniej, wizja Marcusa Wolfa, utrwaliła wizerunek funkcjonariusza STASI – jako grubo ciosanego brutala.<br />
<br />
<br />
Więcej subtelności, a jednocześnie grozy zawiera scenariusz filmu Oliviera Assayasa „Carlos” (w wersji serialu, 2010). Tu STASI jest chłodną maszyną, rozgrywającą własne partie i interesy bez zbędnych sentymentów. Obserwując reakcje funkcjonariuszy na emocje (często pełne szamotaniny) takich ludzi jak „Carlos” czy innych działaczy radykalnych ruchów lewicowych z Europy Zachodniej, trudno się oprzeć wrażeniu, że panowie w garniturach w jodełkę rozgrywają partię bilarda, w której bilami są aktywiści oraz domorośli (ale też i profesjonalni) terroryści. W „Carlosie” estetyka NRD również stanowi silny akcent, ale nie wywołuje pobłażliwego uśmiechu. Podkreśla raczej zdehumanizowanie systemu.<br />
<br />
<br />
Jednym z najbardziej znanych (i nagradzanych) obrazów opowiadających o STASI i inwigilacji jest firm „Życie na podsłuchu” (2006) w reż. Floriana Henckela von Donnersmarcka. Reżyser przy okazji premiery mówił często o latach spędzonych na kwerendzie. Wachlarz technik i skala inwigilacji przyprawiają o zawrót głowy. Nawet współczesny widz może poczuć ciarki na plecach, kiedy zda sobie sprawę – co aparat policyjny może i chce wiedzieć o naszym życiu jeśli tylko dać mu swobodę działania (zwłaszcza, że technologia poszła do przodu i jak doskonale wiemy można z niej korzystać. Jakie cudowne zabawki! – mógłby zakrzyknąć oficer Gerd Wiesler). Jednak w tym wypadku trzeba też zaznaczyć, że ta filmowa wersja życia na podsłuchu w NRD ma również spore grono oponentów. I tak blogger Alan Nothnagle z <a href="http://open.salon.com/blog/lost_in_berlin/2009/07/23/why_i_hate_the_lives_of_others">„Lost in Berlin” </a> pisał o tym dlaczego nienawidzi „Życia na podsłuchu” (angielski tytuł filmu to The Lives od Others”). Przemiana czy też odnalezienie swej refleksyjnej strony duszy przez oficera STASI pod wpływem „uczestnictwa” w życiu śledzonej pary – poprzez tematy podsłuchanych rozmów, bliskość, literaturę i muzykę, jest niczym innym jak pożądanym przez kinową widownię happy endem. W życiu nie byłoby takiego finału. Zresztą, zdaniem autora, wiara w to że zetknięcie ze sztuką – w tym wypadku chodzi o muzykę – czyni automatycznie odbiorcę wrażliwszym i otwartym na krzywdy ludzi to zbytnie uproszczenie. Reasumując Nothnagle zauważa z gorzkim przekąsem: <i>If SS Obergruppenführer Reinhard Heydrich (1904-42) could terrorize and murder millions while enjoying Mozart’s music, just imagine how much more mayhem he would have caused if he’d never even heard of Mozart!</i><br />
<br />
<br />
O wpływie na relacje społeczne i skali krzywd jakie powodowała inwigilacja w byłej NRD opowiada książka australijskiej autorki Anny Funder <i>„Stasiland”</i> (2007, Wydawnictwo Cyklady). To intymne, poruszające opowieści i rozmowy z ludźmi, którzy zderzyli się i zostali zgnieceni przez aparat tajnej policji. Funder oddała głos bohaterom bez wielkich nazwisk, tym którzy mimo upadku NRD i Żelaznej Kurtyny nadal nie czują się zwycięzcami. Australijka dotarła też do postaci z drugiej strony barykady – do tajnych współpracowników i oficerów.<br />
<br />
<br />
W każdej historii dotyczącej tajnej policji pojawia się motyw teczki. To w niej dokumentuje się proces inwigilacji, obserwacje, zapisuje się poczynania figuranta, dołącza opinie tajnych współpracowników, często przyjaciół, znajomych, rodziny albo podstawionych prowokatorów. Tropem własnej teczki ruszył angielski historyk i pisarz Timothy Garton Ash. Jego <i>„Teczka”</i> (1997, Wydawnictwo Znak) to powrót do labiryntu przeszłości, z którego próbuje wyłuskać „kto?”, „dlaczego?”, „kiedy?” i „jak?”. Powracające wspomnienie namiętnej nocy z Berlinie Wschodnim kiedy to pewna dziewczyna w szale miłosnych uniesień odsłania zasłony w oknie każe się zastanowić: czy to był ten moment? Ktoś jej kazał?. W ten sposób każda przypadkowa rozmowa, dyskusja nad kawą czy pełne entuzjazmu uwagi nowego znajomego mogą być elementem gry. Mogą być nie-prawdziwe.<br />
<br />
<br />
NRD już nie ma. Ale wraz upadkiem Muru Berlińskiego agenci STASI nie rozpłynęli się w niebycie. Z mniejszym lub większym powodzeniem musieli się dostosować do nowych warunków (zwłaszcza, że pod sam koniec STASI dysponowało kadrą liczącą 84 tysiące pracowników – z powodzeniem mogli zasiedlić całkiem spore miasto). Domysły i tropy odnoszące się do interpretacji dalszych losów agentów pojawiają się nadal. W filmie „The International” (2009) w reż. Toma Tykwera, główny bohater (w tej roli Clive Owen) zmaga się z międzynarodowym bankiem, którego założyciele zajmują się praniem nielegalnej gotówki, handlem bronią i destabilizacją państw. Tuż przy ich boku stoi tajemniczy doradca Wilhelm Wexler – były agent STASI. Nieco wycofany, wręcz melancholijny na swój sposób, to on jest bezcennym kapitałem „banku”. Co ciekawe, kiedy akcja zmierza do nieuchronnej konfrontacji, ex-agent odwraca się od swoich mocodawców i wystawia cały układ. Warto wspomnieć, że w rolę Wexlera wcielił się niemiecki aktor Armin Mueller-Stahl, który NRD znał od podszewki. Mueller-Stahl przez lata pracował w Wschodnich Niemczech, tam też robił karierę, m.in. grał główną rolę w popularnej produkcji telewizyjnej pt. „Niewidzialna kamera” („Das unsichtbare Visier”; 1973-1979), serialu który nota bene powstawał przy współpracy ze STASI i był wschodnią odpowiedzią na przygody Jamesa Bonda… Sytuacja skomplikowała się, kiedy w 1976 r. Mueller-Stahl wsparł protest przeciwko decyzji w sprawie Karla Wolfa Biermanna (ten niemiecki poeta, pieśniarz i dysydent od 1965 r. był objęty w NRD zakazem publikacji i publicznego wykonywania jego utworów. W 1976 r. wyjechał na koncert do Kolonii, a wówczas władze NRD wykorzystały ten fakt i nie zezwoliły na jego powrót do kraju). Aktor trafił na „czarną listę”, a w 1980 r. zdecydował się wyjechać do Niemiec Zachodnich.<br />
<br />
<br />
O tym jak się wiedzie w dzisiejszych czasach byłym funkcjonariuszom STASI opowiada również powieść Magdaleny Parys <i>„Magik”</i> (2014, Świat Książki). Jest to pierwsza część cyklu „Trylogia berlińska”. Słowo „magik” pasuje jak ulał do takiej organizacji jak STASI. Jednak w tym wypadku jest to przede wszystkim kryptonim tajnej operacji, której celem była eliminacja „niepożądanych elementów ludzkich”. Polegała na zwabianiu wytypowanych osób do Bułgarii, a następnie przygotowaniu ich zabójstwa. Zasłoną dla zbrodni miała być rzeczywista lub spreparowana ucieczka przez zieloną granicę do Grecji. Jedną z osi książki, wokół której koncentruje się intryga, są losy wschodzącej gwiazdy niemieckiej polityki, wywodzącego się z NRD Christiana Schlangenbergera. To bogaty i wpływowy człowiek, który wie że od realnej pełni władzy dzieli go już tylko jeden mały krok. Przeszkodą staje się tajemnica z przeszłości – jego kariera w STASI, udział w operacji „Magik”, śmierć niewinnych ludzi. Im bardziej Schlangenberger chciałby zapomnieć o przeszłości, tym bardziej ta włazi z butami w jego życie. Są anonimowe listy z kompromitującymi zdjęciami, prywatne śledztwo ojca ofiar operacji „Magik”, zemsta dawnych współpracowników… Schlangenberger jest skazany na porażkę. Ale najbardziej przewrotne w książce Magdaleny Parys jest to, że ani społeczeństwo, ani prawo nie upominają się o niego i gdyby nie intrygi i osobista zemsta, polityk mógłby wieść dostatnie życie i cóż… być może załapać się na fotel Kanclerza Niemiec.<br />
<br />
<br />
<br />
PS. O STASI warto przeczytać: <i>„System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb”</i> – Ewa Matkowska (2003, Arcana); <i>„Dzieci STASI. Dorastanie w państwie policyjnym”</i> – Ruth Hoffman (2014, Muza), <i>„STASI. Historia”</i> – Jens Gieseke (2010, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego).Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-7391869123262840282015-01-30T09:08:00.000-08:002015-01-30T09:08:01.478-08:00Na mankiecie <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgG89BtKPRXjJFSOWdbbGr0KqWZVGt2bDWCD4EuVOiSRvV6gVoQKbQZJSj4r_py75Tmw4_Pqm0ZVH5l5fNxiH3yJu-Vc-13U-2TXf09xrofj6aDOQdiN49Iv2GCu0LFwEIlrl_nwE-HxbGr/s1600/rumors2.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgG89BtKPRXjJFSOWdbbGr0KqWZVGt2bDWCD4EuVOiSRvV6gVoQKbQZJSj4r_py75Tmw4_Pqm0ZVH5l5fNxiH3yJu-Vc-13U-2TXf09xrofj6aDOQdiN49Iv2GCu0LFwEIlrl_nwE-HxbGr/s1600/rumors2.jpg" /></a></div>
<br />
Im dłużej pracuję tym mniej (czasem) rozumiem system relacji/regulacji rynku pracy. Jednak jak zawsze najbardziej interesującym obszarem obserwacji są ludzie. Ostatnio, doprawdy nie wiem jak to się stało :-), zaczęłam postrzegać siebie jako element przynależny do zbioru "starych". Zatem z tej pozycji kilka słów na temat młodych.<br />
<a name='more'></a>Oczywiście, nie mogę rozpocząć tego wpisu bez polityczno-poprawnej deklaracji: tak, wiem że obecna sytuacja jest trudna, że ciężko jest znaleźć sobie miejsce, zaplanować życie, że często kwalifikacje, edukacja etc. nijak się mają do tego co dostępna praca ma do zaoferowania, że pracodawcy chcą gotowych ludzkich-produktów, że pieniądze często mikre... ale w tym morzu rozpaczy i smuteczków jest też gros młodych (ujmijmy ich w granicach 23-30 lat), którzy znajdują pracę, wchodzą z impetem do mniejszych lub większych struktur, stają się częścią projektów czy jakkolwiek "to" nazwiecie. Mając styczność w ostatnich latach z sytuacjami, gdzie przedstawiciele "młodych" odgrywali mniej lub bardziej znaczącą rolę, zauważyłam że taktyka przetrwania w pracy i robienia kariery opiera się często na karkołomnych fundamentach.<br />
<br />
I tak:<br />
- można karierę robić na biedną kicię: czyli jestem biedna, nie mam nic, pomóż, pomóż, nie wiem jak się ten wniosek urlopowy wypełnia, świadectwo pracy? O rany, żaden pracodawca tego ode mnie nie wymagał. Ale jak to, to ja sama mam ten raport zrobić? Policzyć netto i brutto? A co to netto? itd. I zawsze na prośby drugiej strony o pomoc lub przejęcie pracy odpowiadać: nie mogę, no naprawdę nie mogę bo jestem zajęta, ja nic nie wiem...<br />
- można karierę opierać o zasadę: "praca zespołu? To nie wiesz, że robotę wykonał ten, kto szefowi dostarczył do ręki papier?" (autentyk, usłyszałam to na własne uszy:-), poza tym we wszystkich okolicznościach trzeba mówić: JA, ja to, ja tamto, ja sramto...<br />
- można szybko zeskanować sytuację i skupić się na noszeniu torebki za wpływowymi i podawaniu drinków, nie można natomiast w żadnym wypadku zapomnieć o codziennych komplementach w stylu: ależ pani szefowo, cudowny ten kolor nowy na włosach...<br />
- nie można też zapominać, aby w sytuacjach krytycznych zwalić wszystko na "starych", bo przecież "ja młody" niczego nie wiedziałem, a to "oni" mieli...<br />
- na każdym kroku należy podkreślać, że gdzie indziej zarabia się mnóstwo, że za granicą to ho ho, a tu po prostu łaskę się robi (swoją drogą uważam, że w ogóle zarabiamy mniej niż wymagają od nas warunki bytowe, nie mniej dotyczy to wszystkich - a może inaczej - tych pozostających w większości poza procentem sytych)<br />
- można też oczywiście przynajmniej dwa razy w miesiącu pobiec do szefa/czy tam osoby kluczowej dla decyzji (w zależności od konfiguracji waszej pracy) i zdyskredytować pracę reszty zespołu, należy w tym wypadku wygłosić sporo tyrad teoretycznych, intencyjnych i absolutnie, ale to absolutnie nie proponować, że się "tym zajmę" - bo to oznaczałoby wzięcie na siebie odpowiedzialności i nie daj Boże - robotę, ale nagadać nie zaszkodzi...<br />
- oczywiście, rzecz najważniejsza: należy wytrenować się w <i>poker face</i> - kiedy właśnie wyjdzie, że kupiło się nowe mieszkanko, wyjechało na wakacje na Goa, czy nieopatrznie przyszło w firmowych ciuchach do roboty. Nadal twardo należy obstawać na stanowisku: jestem biedny/biedna<br />
<br />
Oczywiście to przejaskrawione - choć niestety autentyczne przypadki, które w większości widziałam na własne oczy (na plotkach się w tym wypadku nie opierałam). I pewnie ten dziwaczny rozpad kooperacji na rzecz rywalizacji jest pewnie jakimś skutkiem sytuacji na rynku - taką mam nadzieję, bo jeśli to po prostu ma być to regułą, to pykając sobie fajeczkę na bujanym fotelu stwierdzam - oto będzie pierwsze pokolenie, które przegłosuje dla nas eutanazję i w końcu się nas pozbędzie :-)<br />
A może to tylko kwestia optyki, może i nasze "pokolenie" było też takie gnidowate, tylko kolejne warstwy czasu wybieliły nieco wspomnienia :-)<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-59746177667641158892015-01-14T03:01:00.001-08:002015-01-14T03:01:21.489-08:00W górach szaleństwa między legendą, a najgorszym <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhl6DXoOcOCsA6pY16h-xLt8RHk2x8U2n18CxpJXf0QNetUuKszaXFAFKFpsPKqAFPYWmJo01J4JlgE7gxiX2ThkHrKI_YHO1XV2O20oDUmIy_q3q__XUUj1drXRm4GXQZKMx8hBqCjy_qI/s1600/DSC_0644.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhl6DXoOcOCsA6pY16h-xLt8RHk2x8U2n18CxpJXf0QNetUuKszaXFAFKFpsPKqAFPYWmJo01J4JlgE7gxiX2ThkHrKI_YHO1XV2O20oDUmIy_q3q__XUUj1drXRm4GXQZKMx8hBqCjy_qI/s1600/DSC_0644.jpg" height="180" width="320" /></a></div>
<br />
<div>
W czytaniu wreszcie 33. numer pisma RitaBaum (jesień 2014), spóźniona lektura, ale co tam :-) Jest o SF i H.P. Lovecrafcie. Z ciekawością rzucam się na teksty i recenzje aby przekonać się co nowego w odczytaniach i interpretacjach mojego (i nie tylko mojego) "perfect stranger".<br />
<br />
<a name='more'></a>Przekład z 2012 r. Macieja Płazy dla wydawnictwa Vesper oceniony na plus (<i>Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści</i>). Nowe eseje krytyczne (<i>New Critical Essays on H.P. Lovecraft</i>) nie przynoszą żadnych szczególnie świeżych czy zaskakujących interpretacji. Jest też ujmujący "list" do Lovecrafta w zaświatach oraz krótki tekst o tym, że najbardziej otwierającym (interpretującym) tekstem o H.P był esej Houellebecqa <i>Przeciw światu, przeciw życiu</i> (kiedyś pisałam gdzieś o tej książce nawet na tym blogu). W sumie OK. O Lovecrafcie nigdy dość.<br />
<br />
Tymczasem ja tu o czymś innym. W tekście o listach i esejach H.P.L pojawiają się uwagi na temat rozległej korespondencji pisarza, czasem lakonicznej (do autorów) w stylu "jest potencjał", "nie ma potencjału". Listów jest ogrom, jak na samotnika wręcz szaleńcza to komunikacja. Podobnie warto pamiętać o szczególnym zaangażowaniu L. w zorganizowane dziennikarstwo amatorskie (czy może jak byśmy to np. dzisiaj ujęli obywatelskie) o czym sporo pisał biograf pisarza S.T. Joshi.<br />
<br />
Czy aby to zaangażowanie w korespondencje i dziennikarstwo amatorskie nie otwierają nowej perspektywy dla odczytywania Lovecrafta? Odczytywania w perspektywie postawy oraz w kontekście tropów z eseju <i>Przeciw światu, przeciw życiu</i>? Jako forpoczta wirtualnej rzeczywistości i społeczności Lovecraft robi dokładnie to samo. W kontrze do świata i życia buduje jak pająk społeczność, która tworzy świat a raczej kontr-świat i życie. Poruszając się w kręgu hermetycznego mitu, odwołując się do symboli nierozpoznawalnych dla "żyjących w realu". I ta bariera korespondencji - komunikacji poza bezpośredniością spotkania (choć takie i też były, ale właśnie w "swoich" kręgach). De facto - w tego rodzaju relacji można kształtować się dowolnie, można być awatarem siebie i wyjść poza ograniczenia życia i świata. Gdyby więc relacje L. przenieść do mediów społecznościowych, do sieci, można powiedzieć że czuł by się tam jak ryba w wodzie ;-) - a jak wiadomo to porównanie zapowiada grozę ;-). Zresztą gdzie jak gdzie - ale mityczne światy, istoty i miejsca których nie ma - tak silnie kształtujące pejzaż Lovecrafta, dobrze się mają nie tylko w fabule, grach, komiksach etc. ale przede wszystkim w sieci.<br />
<br />
H. Arendt w <i>Korzeniach totalitaryzmu</i> stwierdza, że legendy przyciągają najlepszych, ideologie przeciętnych, a teorie spiskowe najgorszych. Abstrahując od polityki, a zostając w kręgu psychologii i postaw społecznych, pasuje to do H.P.L, zresztą podejrzewam, że najczęściej gdzieś w zakamarkach własnej osobowości odnajdujemy (chętnie lub niechętnie) to co najlepsze i to co najgorsze.<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-17262519443646202392015-01-12T06:18:00.001-08:002015-01-13T04:51:05.217-08:00Sztuczki<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaUkORpyi8PC0bWWhICY_ZkqiG09CvpOKV8QfgZk3loB0JRZLfngV1uNR0JSfSzupTZew_MlzwFVPdBPtWU3xIjUdaQBer485VMYxAlfeJNyKm7emHl3VjPWsg6rkRK4ezgkt0hl0oGfcx/s1600/DSC_0458.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaUkORpyi8PC0bWWhICY_ZkqiG09CvpOKV8QfgZk3loB0JRZLfngV1uNR0JSfSzupTZew_MlzwFVPdBPtWU3xIjUdaQBer485VMYxAlfeJNyKm7emHl3VjPWsg6rkRK4ezgkt0hl0oGfcx/s1600/DSC_0458.jpg" height="272" width="320" /></a></div>
<br />
<div>
<br /></div>
<div>
Co zdobi nasze domy? Meble, wykończenie i faktura oraz kolor ścian? Oświetlenie? A może książki i elementy wizualne - zdjęcia, grafiki, obrazy? Sztuki wizualne latają koło tyłka krajanom na tym samym poziomie w domu co i w przestrzeni publicznej. Często chyba też ku radości decydentów, którym nie przeszkadza płakać (oficjalnie), że u nas tłuszcza się nie zna, nie kupuje sztuki, nie kontempluje etc.<br />
<a name='more'></a>Weekend spędziłam m.in na lekturze tekstów w "Rzeczpospolitej" o sztukach wizualnych i o teatrze. Do tego drugiego od jakiegoś czasu dotrzeć nie mogę, a jak nawet zdarzył się cud i ktoś mi oferował bilety na "Wycinkę" to i tak akurat pójść nie mogłam, więc nie będę się wymądrzać. Pozostanę na miłej pozycji czytelnika recenzji i obserwatora dyskusji (to ciekawe i kompletnie absurdalne hobby - śledzić spory i opinie na temat zjawisk, w których się nie uczestniczy. Śpieszę zapewnić, że jest to zajęcie nie pozbawione uroku i dostarczające naprawdę doskonałej rozrywki).<br />
<br />
Z wystawami czy też malarstwem, czy sztukami wizualnymi w szerszym ujęciu jest inaczej. Lubię oglądać na żywo, lubię odwiedzać i lubię wiedzieć - co, jak, po co, dlaczego? Nie mam też do tego hobby (bo i jest to hobby) stosunku nabożnego. Nie twierdzę, że aby czerpać radość z oglądania pracy jakiegoś artysty muszę akurat znać wszystkie nowinki intelektualne (a czasem ideologiczne), które pozwolą mi doświadczyć jedynie właściwej interpretacji. Być może miałam trochę szczęścia, że od dzieciństwa lubiłam "obrazki" i albumy, a w szkole zajęcia z plastyki były na dobrym poziomie - bo i rysowaliśmy, malowaliśmy, rzeźbiliśmy, a do tego w odpowiednich proporcjach dawkowała nam nasza pani wiedzę z zakresu historii sztuki. W szkole średniej było podobnie (choć liceum wolało raczej ścisłowców, a nie humanistów - ale widać wówczas jeszcze nie zarysowała się opozycja szufladkująca ludzi w kategoriach przydatny inżynier, nieprzydatny humanista :-). Ba, nawet moi znajomi, rówieśnicy czy starsi "politechnicy" lubili oko zawiesić na albumie, pogadać o tym i owym. O studiach już nie wspomnę - bo "sztuki wizualne" były po prostu częścią programu, egzaminem etc. Ale o już inna bajka. Wróćmy do codzienności i przyziemia.<br />
<br />
I w pewnym momencie coś się zmieniło. Nadal lubię oglądać "na żywo", ale chadzać na wernisaże i inne nie znoszę. Imprezy te to raczej właśnie "imprezy" dla tego samego grona i w myśl zasady oddawania hołdu przez dopuszczonych dla wtajemniczonych. Poza tym atmosfera mało kiedy różni się od relacji groupies-stars, gdzie kogo jak kogo, ale widza zwykłego tam nie uświadczysz, ani on też wcale mile widziany nie jest. Pewnie nie jest tak wszędzie, ale akurat Wro mi się z tym kojarzy (jeśli chodzi o wernisaże). Gdyby też część groupies zapytać o to co myślą na temat wystawianych prac, myślę, że ich wypowiedzi nie różniłyby się od poziomu modowych vlogerek czy blogerek (by the way: jak się w przeglądarkę wpisze słowo "blogerka" to na pierwszym miejscu wyskakują serię lasek modowych - więc coś jest na rzeczy:-). Kolejną przyczyną niechęci do uczestnictwa zaangażowanego w kontemplację sztuki są opracowania i teksty przygotowane przy okazji wystaw przez kuratorów. Zaiste, biada ci zwykły człowieku, który pochylisz się nad ich lekturą. Oj może zacząć boleć głowa. Raz zetknęłam się z tekstem kuratora, który przy okazji organizacji prostej wystawy postanowił rozprawić się z osiągnięciami współczesnej fizyki i to od strony teoretycznej. Nie było zmiłuj się. Inne przypadki też powalają z nóg. Może to wszystko byłoby zabawne, gdyby nie to, że przez takie akcje - kreowania komunikacji tylko do jednego kręgu odbiorców (swoich) i ewentualnie wypuszczania sygnałów do innego pożądanego kręgu - bogatych nabywców, których mniej lub bardziej udanymi sposobami namawia się na nabycie "dzieła", z obiegu wypada zwykły widz, ten odbiorca o którego wszak sztuka tak się domaga/ła.<br />
<br />
Więc nic dziwnego, że zwyczajny ludzik raczej wyda kilka tysięcy na nowy bajerancki gadżet elektroniczny, albo meble czy sprzęt AGD niż kilkaset złotych na obraz czy grafikę. A jak już mu coś zazgrzyta w głowie i przed oczami, że coś na ścianie powinno zawisnąć, to uda się do marketu budowlanego czy butiku z drobiazgami dla wystroju wnętrz i zakupi jakiś widoczek czy reprodukcję, albo masowo rozpowszechniany motyw pop-kulturowy. W pewnym momencie takim "standardem" w mieszkaniach znajomych była podobizna Audrey Hepburn przetworzona na wszelkie możliwe sposoby lub nocna rozświetlona panorama zachodniej metropolii.<br />
<br />
Szkoda mi trochę, bo lubię sobie pogadać o obrazkach, lubię się na swoje skromne kilka sztuk popatrzeć i nic mnie tak bardzo nie luzuje jak kontemplacja detalu i kompozycji, kolorów... to cholernie przyjemne uczucie. I niestety zdaję sobie też sprawę, że i tak większe emocje u znajomych wywoła kupienie "se" nowej kiecy czy opowieść o wakacjach lub czyjeś "kasie" niż jakiś tam obrazek. Ale ja ich naprawdę rozumiem, bo jak kiedyś mieli pecha i zetknęli się z towarzystwem galeryjnym to uodpornili się na sztuki wizualne skutecznie :-) </div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
<div>
* Na zdjęciu: mój ogródkowy widok za oknem pracowni - przetworzony w tempie ekspresowym w stylu "przestrzeni Lovecrafta" :-)</div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-63124183685758772312014-12-11T03:54:00.002-08:002014-12-11T03:54:17.958-08:00W grudniu jak to w grudniu <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZYy5AGZbqUVH2Os3pptk2WpZ28a6RoHmTD_kzJmvScfOaRbx5Kb7_FoE7Zw_oTXoIc0knDBDMadOB72dq-oGAFiSvHBOfiQZB8dIfWb6ivEVghw9WKTgBFOuPrijayBWCxvN-vlptYRCn/s1600/DSC_0631-kopia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZYy5AGZbqUVH2Os3pptk2WpZ28a6RoHmTD_kzJmvScfOaRbx5Kb7_FoE7Zw_oTXoIc0knDBDMadOB72dq-oGAFiSvHBOfiQZB8dIfWb6ivEVghw9WKTgBFOuPrijayBWCxvN-vlptYRCn/s1600/DSC_0631-kopia.jpg" height="180" width="320" /></a></div>
<br />
<div>
Ale na razie wróćmy do listopada... Otóż 10. dnia tego miesiąca wybrałam się na przechadzkę po wzgórzach wokół Polanicy. Wchodząc na szlak trafiła mi się taka oto gratka - stara, przedwojenna willa na uboczu (niesamowita, zatopiona w lecie, odludna). Ruderki vintage bardzo mnie pociągają. </div>
<div>
<a name='more'></a><br /></div>
<div>
Zdezelowany obraz niegdyś okazałego życia, dowód przypominający współczesnym banalną prawdę, że oto i nasze życie i materia zamienią się kiedyś (szybciej niż chcielibyśmy) w takie oto zdezelowane ruiny. Oczywiście, gros takich atrakcji podlega renowacji i wówczas oko cieszą wypielęgnowane perełki architektury. Ciągle ich mało, ale szczęśliwie są - co również mogłam zauważyć z tejże Polanicy. Jednak trzeba przyznać, że lekko zmurszałe, tajemnicze domostwo daje więcej możliwości dla wyobraźni, ba nawet do spekulacji co tam też w porze nocnej może się rozgrywać (poza standardowym przyziemnym faktem - że to mogą tam po prostu odbywać się proste libacje lub senne obrzędy ludzi bezdomnych). </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Grudzień, to taki zdezelowany miesiąc. Zmęczony, smutny i podretuszowany perspektywą Świąt, urlopów i upojnej konsumpcji. Można też grudzień potraktować jako czas podsumowań. Kiedyś (a może teraz też) media prześcigały się w robieniu takich rankingów i podsumowań, specjalnych wkładek etc (wiem bo sama to robiłam :-). Tyle, że w szerokim dostępie do informacji oraz nieustannym wzroście nadawców komunikatów coraz trudniej wybrać i sporządzić taki ranking. Trzeba byłoby się rozdrabniać, szukać różnych perspektyw bo wydarzenie wydarzeniu nierówne, bo różne porządki, dziedziny, grupy docelowe zainteresowanych. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
W tym układzie może lepiej pomyśleć o tym, co ważnego spotka (powinno nas spotkać) w przyszłości - nawet jeśli przyszłość ograniczyć tylko do nadchodzącego roku. Oprócz standardowego życzenia, że po prostu trzeba przeżyć przyszłość, najlepiej dobrze i twórczo pożytkując ten czas, to życzę wszystkim aby te przyszłe listy były fantastyczne i inspirujące i zaskakujące (pozytywnie). I nie bądźcie głupi - bo głupota to wyjątkowa plaga naszych czasów (choć co ja tam wiem, może to zawsze tak było ;-)</div>
<div>
<br /></div>
<div>
I tyle w grudniu. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-88965435452820078362014-10-19T13:48:00.000-07:002014-10-19T13:48:07.501-07:00#2 Październikowe dyrdymały czyli trochę o uroku noir <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwfLAkQn6qB-x4SBAaipyNUBPnEr_ZSv_0W7IooSgrCylkE4I9Nqn0P4wi62qZZE4tLchO5BxZeXTY8jZNVMuREtpAEptbrqoeg55LX_O4WqbLMRQk0DqU4xVx3nzqe4QYyBB6b9WkEQfV/s1600/AdobePhotoshopExpress_2014_10_19_11:21:20.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgwfLAkQn6qB-x4SBAaipyNUBPnEr_ZSv_0W7IooSgrCylkE4I9Nqn0P4wi62qZZE4tLchO5BxZeXTY8jZNVMuREtpAEptbrqoeg55LX_O4WqbLMRQk0DqU4xVx3nzqe4QYyBB6b9WkEQfV/s1600/AdobePhotoshopExpress_2014_10_19_11:21:20.jpg" height="320" width="241" /></a></div>
<br />"<i>Kolor z przestworzy</i>" (<i>The Colour Out of Space</i>) H. P Lovecrafta czytałam pierwszy raz pewnego deszczowego lata. Korzystałam wówczas z letniej "sypialni" w domu moich dziadków, czyli z oszklonej werandy. Weranda była wąska, a nad drewnianą zabudową wzniesiono kratki, w których umieszczono masę kwadratowych szybek. Na noc przysłaniałam to "panoramiczne" okno firaną z gęstej gazy. Wokół werandy rozciągał się ogród. Konary rozłożystych jabłoni poruszane podmuchem wiatru szeleściły, a czasem z impetem uderzały w szyby, które wówczas wpadały w specyficzne wibracje. Leżąc w łóżku mogłam obserwować grę cieni, czasem przybierających fantastyczne, a czasem dość upiorne kształty. "<i>Kolor z przestworzy</i>" był pierwszym tekstem literackim, po przeczytaniu którego postanowiłam spać przy włączonej lampie. Przez to krótkie opowiadanie odechciało się mi (na kilka nocy) obserwować jabłonkowy spektakl z cieniami. <div>
<a name='more'></a>Później, nawet podczas lektury bardziej przerażających historii (czy aby bardziej?), ta groza nie pojawiała się już z taką intensywnością. Przed Lovecraftem znałam oczywiście sporo "opowieści o duchach", ale dopiero historie H.P pokazały na co stać naszą wyobraźnię. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Jest kilka starych tropów, które lubię wspominać. Nie rozczarowują i mają szczyptę stylu noir - <i>horror noir.</i> </div>
<div>
<br /></div>
<div>
<b><i>Vampirella </i></b></div>
<div>
Polską Vampirellą była Izabella Trojanowska w spektaklu J. Kondratiuka "<a href="http://izabelatrojanowska.republika.pl/carmilla.html">Carmilla</a>" na podstawie story autorstwa Le Fanu. Widziałam w telewizji w 1980 r. (nie chce mi się tłumaczyć, dlaczego 6-letnia dziewczynka mogła oglądać TV o takiej porze, ale mój open dostęp do odbiornika był przyczyną licznych sporów pokoleniowych :-) Tak czy inaczej - zgadzam się z opiniami fanów, że jest to jeden z nielicznych (a może jeden?) horrorów krajowej produkcji który zdał egzamin. Bardzo żałuję, że mimo niezliczonych powtórek różnych produkcji na kanałach publicznej TV jakoś nikt do tej uroczej wampirzycy nie wraca. Jest to też chyba jedyne estetyczne wcielenie Trojanowskiej, które ma styl. Niedbale rozrzucone ciemne włosy, czarna surowa suknia, intrygująca twarz...</div>
<div>
Typ wampirzycy ma różne wcielenia od tajemniczej ascezy, przez gotycko-romantyczne czarne koronki i aksamit, aż do lśniącego lateksu i negliżu - wszystko rzecz gustu. Polska "Carmilla" ma jeszcze jeden smaczek, który być może niektórym fanom umknął - scenografię do tego spektaklu stworzył Henryk Waniek, malarz i grafik, którego prace naprawdę warto poznać. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
<b><i>Szkic upiora </i></b></div>
<div>
Film czy książka wcale nie muszą jednoznacznie opowiadać o duchach, aby przyprawiać nas o dreszczyk. Niejednoznaczność i niedopowiedzenie potrafią zdecydowanie bardziej działać na wyobraźnię i nerwy. Może dlatego nieszczególnie przepadam za okazałymi, pełnymi barokowych wręcz zagrań produkcjami. Chwila, w której możemy zajrzeć do nosa upiorowi uodpornia skutecznie na odczuwanie strachu. Dobrym przykładem niejednoznacznej grozy jest film "<a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Track_29">Tor 29</a>" N. Roega z 1988 roku. Gra tam młody Garry Oldman, który potem wcielił się właśnie w takiego barokowo-operowego Draculę. "Tor 29" nie jest horrorem, a jednak układając go na wirtualnej półce z filmami to właśnie pod taką fiszką bym go umieściła. </div>
<div>
Kwintesencją zastosowania wszystkich chwytów za gardło czytelnika jest też książka Petera Strauba "<i><a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/59911/upiorna-opowiesc">Upiorna opowieść</a></i>". Straub to gwiazdor, nie powiem żebym była jego szczególną fanką, ale uważam że to rzecz udana. Piękny jest już sam motyw zawiązania akcji - grupka starszych facetów, którzy spotykają się aby poopowiadać sobie straszne historie... uwielbiam takie zagrania :-)</div>
<div>
Kiedyś w zimie (mniej więcej miałam tyle samo lat co podczas seansu "Carmilli") babcia opowiadała mi dla zabicia wieczoru historie o duchach, zawsze poddając je dokumentalnej obróbce. I tak w tej opowieści, głównym bohaterem był mój pradziadek Leon, mieszkaniec Wawra. Pewnej zimy na początku wojny brakowało im opału. Domek był lichy, ceglany i parterowy, przy mrozach wyziębiał się natychmiast. Tak więc dziadek wraz ze swoim kolegą udali się nocą do pobliskiego lasku nieopodal cmentarza aby skubnąć trochę drewna. Kiedy już wracali z wypadu zobaczyli na skraju lasu kobietę. Mimo, że była zima ona stała w samej sukience. Było ciemno, więc nie mogli dostrzec szczegółów. Zaczęli do niej wołać i machać, ale kobieta zniknęła w lesie. Kilka dni później znów wybrali się po drzewo. Historia się powtórzyła. Tym razem podzieli się swoją opowieścią z innymi znajomymi. Nikt nie potrafił tego zrozumieć - co mogła nocą w lasku robić kobieta, a do tego ubrana zbyt lekko jak na tę porę roku? Leon postanowił wrócić w to miejsce w dzień. Niczego nie znalazł oprócz rachitycznych resztek po jakimś kopczyku i krzyżu. W ten sposób dowiedział się, że wiele, wiele lat wcześniej w tym właśnie miejscu jakiś lokalny morderca zabił swoją ofiarę - kobietę... Cóż, ile w tym prawdy jest tego nie wiem i nie chcę wiedzieć, bo po co sobie psuć takie miłe wspomnienie typu <i>noir</i> z dzieciństwa :-)</div>
<div>
<br /></div>
<div>
<i><b>Ulubione cytaty</b></i></div>
<div>
Cóż, czasem nawet w najgorszej książce czy filmie można znaleźć niezłą scenę, czasem bohatera lub cytat. Cytaty z "Nosferatu" Herzoga są chyba już klasyką. A jednak ze wszystkich filmowych, w tym wypadku, dialogów uwielbiam wampirze pogaduchy z "Królowej potępionych" (sama produkcja to czysty pop-gotyk-rock więc raczej z cyklu fajerwerki) kiedy Lestat pyta się Mariusa ubranego w aksamit i koronki jak ten zdołał przeżyć lata 50? I wampir odpowiada: <i>po prostu je przespałem</i> :-) </div>
<div>
<br /></div>
<div>
zatem dobrej nocy... </div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
<div>
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-80560249366956966712014-10-15T14:39:00.000-07:002014-10-15T14:39:24.008-07:00 Październikowe dyrdymały - o tym jak to jest z kobietami fatalnymi <br /><table align="center" cellpadding="0" cellspacing="0" class="tr-caption-container" style="margin-left: auto; margin-right: auto; text-align: center;"><tbody>
<tr><td><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgpLRACFd05BWVPidjMBYBknqCEj16X6A6VixK2m3JO_u_DNkx_zzD8UVxLAzPWQ61DUa5Mn4T9_kwVEjQHEXDAE2fhr6wSOhpiwpvmaOb7NFssT7-QZF8scV3S1yznwyeF8n7Ds6ZUKu_g/s1600/pat-mlecz4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: auto; margin-right: auto;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgpLRACFd05BWVPidjMBYBknqCEj16X6A6VixK2m3JO_u_DNkx_zzD8UVxLAzPWQ61DUa5Mn4T9_kwVEjQHEXDAE2fhr6wSOhpiwpvmaOb7NFssT7-QZF8scV3S1yznwyeF8n7Ds6ZUKu_g/s1600/pat-mlecz4.jpg" height="320" width="214" /></a></td></tr>
<tr><td class="tr-caption">O czym marzą farbowane brunetki?<br /></td></tr>
</tbody></table>
<br /><div>
<i>"Dama tyfusowa"</i>, bardzo lubiłam to opowiadanie Hansa Heinza Ewersa. Niemiec zaproponował zupełnie inne rozdanie dla portretu kobiety fatalnej. Tym razem był to zgrabny szkic stanowiący niejako forpocztę wyimaginowanego konstruktu kobiety współczesnej. <i>De facto </i>bohaterka opowiadania, gdyby ją przenieść do naszych czasów, mogłaby co najwyżej uchodzić za trzeźwo myślącą laskę, która najzwyczajniej w świecie idzie przez życie krokiem zdecydowanie pewniejszym niż krążący wokół niej gogusie. I tu wypadałoby zadać pytanie: o czym marzą ci wspomniani gogusie?<a name='more'></a>Gdy wpisze się w wyszukiwarkę grafiki frazę <i>femme fatale</i> wyskakują zazwyczaj zgrabne fotosy przedstawiające mniej lub bardziej sensualne damesy, piękne, przeważnie kruczowłose, odziane w aksamit, lateks, skóry... tajemnicze. Czasem ta fatalność jest lekko dzika, rozwichrzona, ale jednak zawsze piękna.</div>
<div>
<br /></div>
W literaturze, filmie, komiksie czy innych sztukach wizualnych sporo jest kobit lub dziewuch fatalnych. Czasem łączą się w swym wizerunku z piekielną lolitą lub prawie czarownicą, ale trzymają pewien specyficzny poziom. Ideał kobiety fatalnej podlega pewnym wahaniom. Otóż może to być skazana na upadek bohaterka Poego ("<i>Zagłada domu Usherów"</i>), lub lekko zwichrowana zjawa w stylu Cathy z <i>"Wichrowych wzgórz"</i><span style="font-family: Times, Times New Roman, serif;"> <span style="line-height: 18px;">Brontë, albo pani pejcz z <i>"Wenus w futrze"</i> Masocha. Lista jest długa. Zapewne są tacy, którzy marzą w tych krótkich dostępnych od harówy chwilach o jakimś szczególnym ideale kobiety fatalnej... ale skłaniam się do tezy, że w każdym z tych wyśnionych wizerunków kobieta fatalna jest zawsze inteligentna, piękna i w gruncie rzeczy, za jej wyrachowaniem, chłodem czy diabolicznością kryje się jakaś inteligentna gra i rozumne serce (he he, piękny oksymoron mi wyszedł). </span></span><br />
<span style="font-family: Times, Times New Roman, serif;"><span style="line-height: 18px;"><br /></span></span>
<span style="font-family: Times, Times New Roman, serif;"><span style="line-height: 18px;">Śpieszę jednak z pewnym wyjaśnieniem. Zdarzyło mi się w życiu obserwować kilka prawdziwych kobiet fatalnych, czyli takich które wymykając się racjonalnym ocenom potrafiły omotać partnera doprowadzając go do zguby, upadku finansowego i moralnego. Za grosz nie można było ich nazwać pięknymi i subtelnymi. Ba, niektóre miały dość poważne problemy z estetycznymi walorami, że o intelektualnych nie wspomnę. Co więcej, nie pasowały w żadnym wypadku do kodu kulturowego </span></span><i>femme fatale. </i><br />
<i><br /></i>
Jaki z tego wniosek? Być może mamy do czynienia z pewną mistyfikacją. Otóż portret kobiety fatalnej sprawdza się tylko jako maska i gra. Prawdziwa <i>femme fatale</i>, gdy ją spotkacie przejedzie po was jak walec po rozgrzanym asfalcie i nic nie zostawi, na pewno nie chwilę na artystyczne uniesienia.<br />
<br />
Bliskie realizmu (co zaskakujące) były opisy kobiet fatalnych zaserwowanych przez pana de Sade. Ta wulgarność, brzydota i rozpasanie przy jednoczesnej sile dominacji - coś w tym jest.<br />
<br />
No cóż, kobieta fatalna sprawdza się tylko na obrazku. I tak brzmi nieźle. Odwróćmy sytuację i powiedzmy głośno: mężczyzna fatalny. Czy nie brzmi to... fatalnie ;-)<br />
<br />
<br />
<div>
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-53123642894829476172014-10-13T03:29:00.001-07:002014-10-13T03:29:57.372-07:00"Twój tekst był zły... po prostu"<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfyU4oH7QTp2_v0tTpeyMLFViAkxQXRhtNW6Y_A13kttDkXnvyv3B_ej33wy73OEBrHCOFNhM4MoQ_AJJtND1a7zuAcVWlAUx_cRU2ffENzHyCmLLmDzB9tB5mUrPpAVv64ZeSL2ZxvMT1/s1600/IMG024.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfyU4oH7QTp2_v0tTpeyMLFViAkxQXRhtNW6Y_A13kttDkXnvyv3B_ej33wy73OEBrHCOFNhM4MoQ_AJJtND1a7zuAcVWlAUx_cRU2ffENzHyCmLLmDzB9tB5mUrPpAVv64ZeSL2ZxvMT1/s1600/IMG024.jpg" height="240" width="320" /></a></div>
<br /><div>
<br /></div>
<div>
"Dlaczego nie zamieściłeś mojego tekstu?" - pyta się jeden z autorów wydawcę. "Ponieważ twój tekst był zły". "Ale dlaczego?" - drąży autor. "Po prostu był zły" - brzmi wyjaśnienie. Ta zmutowana scenka z opowiadania Bukowskiego dobrze ilustruje sedno dyskusji na temat złej literatury. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że spora część autorów wie/czuje kiedy ich teksty są złe - brak im emocji, pomysłu, naturalności, tempa, rytmu, warsztatu... Czy jest to jakaś pociecha? Być może tak zważywszy na gros sytuacji, kiedy to autorzy nie przeczuwają nawet (nie zakładają), że ich tekst może być zły...</div>
<div>
<a name='more'></a>Czy wiemy kiedy coś jest złe lub kiczowate lub niedopracowane? Czy potrzeba nam do tego diagnozy i interpretacji? Istnieje garść przysłów i powiedzonek opisujących tego typu sytuacje: "jak 10 osób mówi ci, że jesteś koniem to czas pomyśleć o zakupie siodła", "gdyby żaba miała skrzydła to by nie ciągnęła dupą po ziemi", "gdzie wiele gadania tam mało efektów" etc. </div>
<div>
<br /></div>
<div>
Cóż, jednak żyjemy w czasach nieustannego gadania (dla niektórych pisania). Kiedy warunki odmawiają nam zaś możliwości otwierania paszczy mamy serwisy, na których zawsze można podzielić się "złotymi" przemyśleniami. Gadamy nieustannie. W swej próżności zakładając, że cały (a przynajmniej jego część) świat jest zainteresowany tym czczym pieprzeniem. Być może jest, skoro nic mnie tak nie wkurwia jak poniedziałkowa lektura wallu na FB... na tyle, żeby o tym napisać :-)</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Być może to gadanie wspomaga upłynnieniu złych emocji. Dobre i to... </div>
<div>
Choć czy czytelnicy muszą godzić się na złą literaturę w imię wspomagania ego pisarzy? Chyba jednak nie. Może i nadawcy komunikatów, mali wyrobnicy "social-mediowej literatury" też mogliby sobie wziąć tę radę do serca :-)</div>
<div>
<br /></div>
<div>
Dlaczego nie zamieszczę żadnego posta na swoim wallu? Bo czuję, że mój tekst jest zły :-)</div>
<div>
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-48306813410252392642014-10-08T05:33:00.006-07:002014-10-08T05:34:41.186-07:00Wrzosowo i październikowo<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg9YMbJfWZPiLNrmlCBC4F3AkOEKsIbetvYm1dFhV_fPnj0rS4EChmLNwWlnY-9bJgKln-eeCxBGlMN1Ysn_QluRhSMnXg2P2rQ1M93WgSn1VK2BHV9XLvGTnOMF99tdgslV98OQ77sQkiL/s1600/wrz.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg9YMbJfWZPiLNrmlCBC4F3AkOEKsIbetvYm1dFhV_fPnj0rS4EChmLNwWlnY-9bJgKln-eeCxBGlMN1Ysn_QluRhSMnXg2P2rQ1M93WgSn1VK2BHV9XLvGTnOMF99tdgslV98OQ77sQkiL/s1600/wrz.jpg" height="209" width="320" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Nie pierwszy raz napomknę: lubię październik. Kolor, światło etc. Jesienny miks okraszony przy odrobinie szczęścia przyjazną temperaturą potrafi czarować. Czerwone wino nigdy tak dobrze nie smakuje jak w październiku, melancholijna ciężka lub elektroniczna muzyka nigdy tak dobrze nie trafia do uszu jak w październiku, plotki ze znajomymi nigdy nie są tak pikantne jak w październiku, moda w swej miękkości i kontrastowym łączeniu faktur materiałów nigdy nie sprawia tyle frajdy jak w październiku. Do pewnych książek i autorów nigdy nie należy wracać jak tylko w październiku. Więc przejdźmy do sedna - będzie o Charlesie Bukowskim. </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
</div>
<a name='more'></a>Noir Sur Blanc wydało właśnie polską reedycję zbioru "<i>Najpiękniejsza dziewczyna w mieście</i>". (Poprzednie wydanie zdaje się było z 1996 r.). Cóż, ostatni raz trzymałam w ręce książkę Bukowskiego właśnie w gdzieś na początku II połowy lat 90. Przyznam, setnie się przy tej prozie wówczas bawiłam. Potem odeszła. Jak wiele innych przed i po.<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Ponowna, jesienna, wędrówka przypomniała mi za co lubiłam/lubię? Bukowskiego. Nie, nie za opisy chlania i spółkowania, czy za opis behawioralnej prozy życia okraszonej barową szczerością. To drobiazg przy umiejętności tworzenia konstrukcji opowiadania. Nie wiem jak mu to wychodziło, ale to jak Bukowski układa strukturę, wprowadza bohaterów, żongluje dialogami, a przede wszystkim - w jakiś kompletnie niewymuszony sposób - potrafi obrazować (tak zwane opisy) czyni go pisarzem świetnym. Jest w tym jeszcze jedna sztuczka - każdy epizod zamknięty w opowiadaniu czy w powieści można szybko i celnie opowiedzieć. Oczywiście, to podczas tego opowiadania (post-narracji?;-) wychodzi cała różnica między pisarstwem jako warsztatem i sztuką, a składnikami które posłużyły za materiał roboczy. Wystarczy spróbować streścić takie choćby "Ruchadło" (tytuł jednego z opowiadań), żeby już na początku poczuć się idiotycznie, ba - żeby pomyśleć w zgrozie, że to wszak pomysł na miarę zakładki sex-stories z kiepskiego portalu porno. </div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Cóż, trudno powiedzieć, że Bukowski zawsze wraca w dobrym momencie. Nie wiem. Obyłam się bez tej literatury sporo lat, ale... w jakiś sposób pewną manierą wyrażania opinii (i nie mówię tu o kwestiach od dupy strony) chyba zostałam jakoś tam skażona :-)</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-8014855968934115322014-09-26T03:33:00.001-07:002014-09-26T03:33:10.898-07:00Jesień z wiśnią <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEinVbFqGGDssJF5gVeDPkbieUn8Rr6mTFz0Yn90rBGPedIHL7LsETCyuIeEIdgZTSRG4jLTsNdVlZzVKh5_C_49vFCUpEfBEmJr3kgRB9EwDeqT8H5MU2KRfLJd38jFmQSGdd8wdUloJZhu/s1600/wis%CC%81nia.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEinVbFqGGDssJF5gVeDPkbieUn8Rr6mTFz0Yn90rBGPedIHL7LsETCyuIeEIdgZTSRG4jLTsNdVlZzVKh5_C_49vFCUpEfBEmJr3kgRB9EwDeqT8H5MU2KRfLJd38jFmQSGdd8wdUloJZhu/s1600/wis%CC%81nia.jpg" height="213" width="320" /></a></div>
<br />
Zapewne nigdy nie pojadę do Japonii. Tak zakładam. Dość daleko i kosztownie, gdybym musiała wybierać preferowałabym wybór innego kierunku... najpewniej Tanzania. Jednak, pozostawiając na boku rozważania o niemożliwym lub mało prawdopodobnym, udałam się do kraju kwitnącej wiśni w inny sposób, a to dzięki książce Nicolasa Bouvier <i>"Pustka i pełnia. Zapiski z Japonii 1964-1970"</i>.<br />
<br />
<a name='more'></a>Literatura dokumentalna (mniej lub bardziej subiektywna, czasem wręcz fikcyjna) obejmująca temat podróżowania czy też po prostu turystyki indywidualnej obejmuje prawdziwy ocean woluminów. Dość, że mimo rozwoju internetu, możliwości wrzucania fotek z najróżniejszych stron świata, szybkich pozdrowień i dzieleniem się uwagami na gorąco, książki o podróżach, o zderzeniu się z Innym nadal trzymają się mocno w czołówce.<br />
<br />
Przyznam, często jestem zmęczona taką literaturą. Narracja koncentruje się niebezpiecznie wokół przeżyć (wewnętrznych) autora lub sprowadza się do prezentowania mniej lub bardziej ukrytej tezy, dla której podróż staje się tylko i wyłącznie pretekstem. Oczywiście, w tym akwenie literackim zdarzają się rzeczy piękne, wzruszające albo po prostu zaspokajające naszą ciekawość, której nie nasycą fotki z komórki czy proste komunikaty.<br />
<br />
Zasadniczo pozostaje pytanie: po co rzucamy się na podróżowanie? Dla siebie. Jest to pewnego rodzaju sprawność, czasem element zaznaczenia statusu społecznego, przyporządkowanie do kodu określonego stylu życia. Oczywiście wyjazdy mają w szerszej perspektywie cudowną moc resetu - bardzo potrzebną w dzisiejszych czasach, ale też sprawdza się to li tylko w przypadku pewnej konstrukcji osobowościowej.<br />
<br />
Na tym tle, opowieści Bouviera stają się daniem wyśmienitym. To dobra literatura, a obraz świata, który opisuje Szwajcar ma w sobie wiele uroku i melancholii. Podoba mi się też prosto ujęty (nie wiem czy zamierzenie) szkic własnej postawy. Momenty kiedy autor opisuje przykładowo zmagania i starania o to aby zrobić zdjęcie (przez lata robienie dokumentacji fotograficznej podczas podróży obrosło już w spory naukowe i etyczne) należą do zaskakujących, ale też i bardzo bezpośrednich. W ogóle w tych szkicach japońskich jest sporo o fotografowaniu - o samych zdjęciach, jak i aparatach. Nie tylko Bouviera, ale też Japończyków z którymi się styka. W gąszczu uwag na temat "zdjęć i czynności fotografowania" rzuca zdanie na temat retrospektywnych emocji, które dostarcza nam fotografia, silniejszych, innych (na ile zatem mających związek z rzeczywistymi okolicznościami?), celebrowanych z namaszczeniem kiedy bierzemy do ręki album - czy biorąc pod uwagę współczesne realia - przeglądając na komputerze niezliczone pliki. Zdjęcie jest portem dla rozpamiętywania, snucia narracji, początkiem historii, która czasem wcale się nie wydarzyła.<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-48489452427840379962014-09-10T09:16:00.000-07:002014-09-10T09:26:26.850-07:00Z czytelniczej nory <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
</div>
<br />
<b>Od powrotu z wakacji, czyli od 26 sierpnia, działo się dobrze w moim czytelniczym światku. Te kilka książek, które wpadły mi w ręce, warto przeczytać lub przynajmniej odnotować w zwodniczej pamięci ich posiadanie.</b><span style="background-color: black;"><br /></span>
<br />
<a name='more'></a><b>Arthur Koestler</b> - "<i>Płomień i lód. Przygody mojego życia</i>"<br />
<br />Zaczęłam Koestlera czytać w pociągu wracając z Warszawy do Wrocławia i była to dobra decyzja. Ruch maszyny, mijający za oknem smętny krajobraz sygnalizujący zbliżający się koniec lata, leniwy szarawy zmierzch, pusty wagon... te wszystkie elementy ułożyły się w doskonałe tableau dla opowieści. Dodanie w tytule słowa "przygody" świetnie oddają charakter tej książki. Nie jest to typowa biografia. Mimo chronologii więcej tu sfery publicznej niż prywatnej w gruncie rzeczy. Jeśli zaś dochodzą potyczki wewnętrzne, to dotyczą sporów i zmagań z ideologią oraz rewizją własnej postawy wobec rzeczywistości. Koestler opowiada swoją historię subiektywnie - bez próby i starań o pewne uogólnienie. Nie jest to uniwersalny portret człowieka, do którego można w jakiś sposób by się podczepić. I dobrze. Lubię jego język i styl pisania. Ma w sobie coś z klubowej muzyki lat 20. i 30. a jednocześnie zupełnie nie trąci myszką. Ten porywający rytm przerywa rozdział, na który składają się fragmenty z jego dziennika pisanego w hiszpańskim więzieniu. Jest to kontrapunkt dla opowieści. Zmiana czasu na teraźniejszy, brak pewności tego co nastąpi, momentalnie spowalnia tok wcześniejszej narracji. Tym bardziej jest to zaskakujące, że dalsze losy (od wyjścia z więzienia aż do ucieczki w wojennej Francji) są już opisane w ekspresowym tempie, czasem w lakonicznym tonie. <div>
<br /><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiQcTgB2YOr59dY6KK120ySybDicvOK3AAk8l1jK_ObeWKT3iAZdKw_bqdnjqleQPAVXhQx08FzAsUwdH0nKvXsf4MFkxFw1GDhOxstibxLOViNYez8Eva5NlycWTF2T3RnhNCzz6saCCli/s1600/art.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiQcTgB2YOr59dY6KK120ySybDicvOK3AAk8l1jK_ObeWKT3iAZdKw_bqdnjqleQPAVXhQx08FzAsUwdH0nKvXsf4MFkxFw1GDhOxstibxLOViNYez8Eva5NlycWTF2T3RnhNCzz6saCCli/s1600/art.jpg" height="200" width="140" /></a></div>
<div>
<br /><div>
<br />Życie Koestlera to materiał na kilka innych żywotów. Intelektualnie-łobuzerkie poczucie humoru, potrzeba ciągłej zmiany no i wreszcie namiętny romans z komunizmem, a w końcu ucieczka od "czarnej wdowy światowego proletariatu". Wszystko to już jest częścią historii i nawet swoistej legendy. A ja ciągle nie mogłam odpowiedzieć sobie na pytanie, jak człowiek z jednej strony myślący (a nie jest to przywilejem wszystkich:-), z drugiej miał w sobie tyle prywatnego szlamu, przy którym nawet wybryki Aleistera Crowleya stanowią zaledwie pikantny sen z dawnych czasów. Cóż, człowiek to jednak złożona bestia. <br /><br /><br /> ***<br /><br /><b>Hannah Rothschild</b> - "<i>Baronowa Jazzu</i>" czyli rzecz o Pannonice Rothschild de Koenigswarter<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvYkRFbNyq3eCA1bmKz0yPVdZW0WsQAPmKkoToKbvu4pFWGub6F9sAgPMnwqReYh2rUfLqNdFxskVCkUuOBXqXgi2YcKxqYVhduXnnpY4CSbeM1Hw_NruDaLiqPiK5GGNUoEJDjNsH2S44/s1600/baronowa_jazzu.jpg"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvYkRFbNyq3eCA1bmKz0yPVdZW0WsQAPmKkoToKbvu4pFWGub6F9sAgPMnwqReYh2rUfLqNdFxskVCkUuOBXqXgi2YcKxqYVhduXnnpY4CSbeM1Hw_NruDaLiqPiK5GGNUoEJDjNsH2S44/s1600/baronowa_jazzu.jpg" width="123" /></a><br /><br />Nica (jak nazywano Pannonice) miała szczęście urodzić się w rodzinie, która była bytem samym w sobie. Tak silnym, że o byt jej latorośle martwić się nie musiały. I oczywiście, jak to w takich baśniach bywa, pieniądze i szampańskie towarzystwo szczęścia bohaterce jednak nie dawały. Ale zwiastun tego upragnionego szczęścia był na horyzoncie i objawiał się w formie muzyki jazzowej. I tak, nasza bohaterka będąc już po 40. rzuciła w kąt całe swoje dotychczasowe otoczenie (oraz rodzinę) i ruszyła do Nowego Jorku. Dziś trudno mówić o Pannonice bez jej relacji z Theleniousem Monkiem. Diabli wiedzą co tak dokładnie i do końca połączyło tę dwójkę, ale że stanowili duet jest to pewne. Warto historię Baronowej poznać. Autorka biografii, dużo młodsza krewna Niki zrobiła o swojej ciotecznej babce film dokumentalny. I tu muszę zaznaczyć, że jest to praca o wiele lepiej wykonana niż książka. Być może filmowa narracja (szczęśliwie) pozbawiła historię o uwagi i refleksje autorki. I tak, jak z ciekawością można podglądnąć życie tej dość intrygującej rodziny oraz kontekst społeczny, w którym funkcjonowała, to jednak perspektywa zaproponowana przez Hannah Rothschild jest nieco dusząca. Jest w tym materiale kilka zdań, które mi strasznie zgrzytały. Ubawiłam się też setnie, kiedy czytałam fragment wypowiedzi innej nestorki rodu, która wczesną inicjatywę Rothschildów porównuje do idei Unii Europejskiej (na tylu już tych ojców Zjednoczonej Europy natrafiam ostatnio w literaturze, że zaczyna to wszystko przypominać śledzenie proroctw). Cóż, jestem może złośliwa, ale odrobina dystansu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Wracając do książki - w każdym bądź razie lepiej skupić się na jazzie i życiu oraz relacjach, których już nie ma i nie będzie. <br /><br /><br /> ***<br /><br /><b>Ludmiła Ulicka</b> - "<i>Zielony namiot</i>"<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1iwoXthTQyODaZ-OHJ4zBvYGCaxI1RdWmz8v285se7Ee99eB4BHMIllYtRkpqYhWYSJMhTJpmcfCBZviZI6tnAuDYXa9W1BdfIm63nJfaepAcobTbeoss74TBBVamq2fpN9Nf7EJIaUbq/s1600/zielony.jpg"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1iwoXthTQyODaZ-OHJ4zBvYGCaxI1RdWmz8v285se7Ee99eB4BHMIllYtRkpqYhWYSJMhTJpmcfCBZviZI6tnAuDYXa9W1BdfIm63nJfaepAcobTbeoss74TBBVamq2fpN9Nf7EJIaUbq/s1600/zielony.jpg" width="124" /></a><br /><br />Powieść rzeka o środowisku rosyjskich dysydentów poczynając od ich dzieciństwa w cieniu ostatnich dni towarzysza Stalina. Tkliwa, ale też i pięknie operująca ironią i humorem książka. I jak to w prozie rosyjskiej jest i poezja i wódka, i łza i tragedia, małe i wielkie gesty, koła historii oraz przestrzeń. Zdecydowanie warto, choć to proza tradycyjna, a konstrukcja przyzwoicie powieściowa. Ulicka opowiada losy swoich bohaterów płynnie, a jednocześnie stosuje ciekawy (może nie nowatorski) zabieg, polegający na tym, że pewne postacie raz są pierwszoplanowe, a w innych fragmentach stają uzupełnieniem dla losów innych bohaterów. I tak, w jednym rozdziale śledzimy życie bohaterki aż do jej śmierci, aby kilka stron dalej powróciła w całkiem dobrej formie w innym epizodzie, który nie został opisany w "jej" rozdziale. To przeskakiwanie oraz wprowadzanie czasem bohaterów tylko "na" jeden rozdział jest w gruncie rzeczy bardzo ożywcze. Bo ciągle żeglujemy po bardzo precyzyjnie opisanym świecie w ściśle ustalonych regułach sowieckiej rzeczywistości, a jednak te historie mają w sobie dużo wolności i oddechu. No i te opisy rosyjskich komunałek, wypisz wymaluj moja stara nieistniejąca już kuchnia się kłania :-)<br /><br /><br /> ***<br /><br /><b>George Orwell</b> - "<i>Gandhi w brzuchu wieloryba</i>"<br /><br /><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4DS6XkmdnTmKLI_bxl6qSW6WsanpaKTQ3XANef3FvLPyMVkLlpnSzV-qNw42-BWy3eWtC7cql3ylYaWWx1M-6MFAP5dcj-jxHKnSsnCALPiis2j1BgfKnSsE_vyQ0qiGkmdu1vc3WOf4Y/s1600/orw.jpg"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4DS6XkmdnTmKLI_bxl6qSW6WsanpaKTQ3XANef3FvLPyMVkLlpnSzV-qNw42-BWy3eWtC7cql3ylYaWWx1M-6MFAP5dcj-jxHKnSsnCALPiis2j1BgfKnSsE_vyQ0qiGkmdu1vc3WOf4Y/s1600/orw.jpg" width="124" /></a><br /><br />Orwell potrafi zaimponować. Nie chodzi mi tylko o jego diagnozy dotyczące struktury społeczeństwa XX-wieku i polityki. Czytając ten wybór publicystyki można zazdrościć autorowi jak klarownie, bez szarżowania i komplikacji, podchodzi do tematu. Pod względem formy te pomysły są zawsze proste, wciągające i obrazowe. Jednak wpaść na to, to już nie lada sztuka. Jest jeszcze jedna rzecz - brak uprzedzeń wobec czytającego. Nie ma w tych tekstach drażniących tonów, które wyłażą czasem z tego rodzaju pism, kiedy po kilku godzinach lektury z wypiekami, nachodzi nas nieprzyjemna i lepka myśl, że autor w gruncie rzeczy ma nas za idiotów, których trzeba prowadzić za rączkę lub którym pod warstwą pięknie ułożonych zdań wciska się jedynie słuszną wizję świata. To dobry wybór tekstów, zdecydowanie nie-archaicznych. Szczególnie ucieszyłam się na fragment z omówieniem "Zwrotnika Raka" Henry Millera. Pisany przez Orwella tekst datowany na rok 1940 (nie chce mi się teraz zaglądać do książki, ale wydaje mi się że dobrze zapamiętałam) to nie tylko próba zmierzenia się z książką, ale okazja do omówienia momentu zmiany między literaturą lat 20. i 30. Bardzo ciekawe i inspirujące. Poza tym do Orwella zawsze dobrze sięgnąć, nawet po to, aby dostrzec pewne zalety stanu przebywania poza stadem. <br /><br /><br /> </div>
</div>
</div>
<!-- Blogger automated replacement: "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvYkRFbNyq3eCA1bmKz0yPVdZW0WsQAPmKkoToKbvu4pFWGub6F9sAgPMnwqReYh2rUfLqNdFxskVCkUuOBXqXgi2YcKxqYVhduXnnpY4CSbeM1Hw_NruDaLiqPiK5GGNUoEJDjNsH2S44/s1600/baronowa_jazzu.jpg" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvYkRFbNyq3eCA1bmKz0yPVdZW0WsQAPmKkoToKbvu4pFWGub6F9sAgPMnwqReYh2rUfLqNdFxskVCkUuOBXqXgi2YcKxqYVhduXnnpY4CSbeM1Hw_NruDaLiqPiK5GGNUoEJDjNsH2S44/s1600/baronowa_jazzu.jpg" --><!-- Blogger automated replacement: "https://images-blogger-opensocial.googleusercontent.com/gadgets/proxy?url=http%3A%2F%2F2.bp.blogspot.com%2F-ERpG3X_wOTk%2FVBBjkPjHNxI%2FAAAAAAAAA7Y%2F3OHWb4HImS8%2Fs1600%2Fbaronowa_jazzu.jpg&container=blogger&gadget=a&rewriteMime=image%2F*" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvYkRFbNyq3eCA1bmKz0yPVdZW0WsQAPmKkoToKbvu4pFWGub6F9sAgPMnwqReYh2rUfLqNdFxskVCkUuOBXqXgi2YcKxqYVhduXnnpY4CSbeM1Hw_NruDaLiqPiK5GGNUoEJDjNsH2S44/s1600/baronowa_jazzu.jpg" --><!-- Blogger automated replacement: "https://images-blogger-opensocial.googleusercontent.com/gadgets/proxy?url=http%3A%2F%2F3.bp.blogspot.com%2F-7aneIFahjm0%2FVBBzLhm3fXI%2FAAAAAAAAA7o%2F3EYYDs2WU40%2Fs1600%2Fzielony.jpg&container=blogger&gadget=a&rewriteMime=image%2F*" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1iwoXthTQyODaZ-OHJ4zBvYGCaxI1RdWmz8v285se7Ee99eB4BHMIllYtRkpqYhWYSJMhTJpmcfCBZviZI6tnAuDYXa9W1BdfIm63nJfaepAcobTbeoss74TBBVamq2fpN9Nf7EJIaUbq/s1600/zielony.jpg" --><!-- Blogger automated replacement: "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1iwoXthTQyODaZ-OHJ4zBvYGCaxI1RdWmz8v285se7Ee99eB4BHMIllYtRkpqYhWYSJMhTJpmcfCBZviZI6tnAuDYXa9W1BdfIm63nJfaepAcobTbeoss74TBBVamq2fpN9Nf7EJIaUbq/s1600/zielony.jpg" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi1iwoXthTQyODaZ-OHJ4zBvYGCaxI1RdWmz8v285se7Ee99eB4BHMIllYtRkpqYhWYSJMhTJpmcfCBZviZI6tnAuDYXa9W1BdfIm63nJfaepAcobTbeoss74TBBVamq2fpN9Nf7EJIaUbq/s1600/zielony.jpg" --><!-- Blogger automated replacement: "https://images-blogger-opensocial.googleusercontent.com/gadgets/proxy?url=http%3A%2F%2F2.bp.blogspot.com%2F-AF3IwlWbS5U%2FVBB1hPrHw-I%2FAAAAAAAAA70%2FXZsvDK65d4Y%2Fs1600%2Forw.jpg&container=blogger&gadget=a&rewriteMime=image%2F*" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4DS6XkmdnTmKLI_bxl6qSW6WsanpaKTQ3XANef3FvLPyMVkLlpnSzV-qNw42-BWy3eWtC7cql3ylYaWWx1M-6MFAP5dcj-jxHKnSsnCALPiis2j1BgfKnSsE_vyQ0qiGkmdu1vc3WOf4Y/s1600/orw.jpg" --><!-- Blogger automated replacement: "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4DS6XkmdnTmKLI_bxl6qSW6WsanpaKTQ3XANef3FvLPyMVkLlpnSzV-qNw42-BWy3eWtC7cql3ylYaWWx1M-6MFAP5dcj-jxHKnSsnCALPiis2j1BgfKnSsE_vyQ0qiGkmdu1vc3WOf4Y/s1600/orw.jpg" with "https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh4DS6XkmdnTmKLI_bxl6qSW6WsanpaKTQ3XANef3FvLPyMVkLlpnSzV-qNw42-BWy3eWtC7cql3ylYaWWx1M-6MFAP5dcj-jxHKnSsnCALPiis2j1BgfKnSsE_vyQ0qiGkmdu1vc3WOf4Y/s1600/orw.jpg" -->Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-90259800202697890302014-05-11T07:30:00.002-07:002014-05-11T07:30:50.490-07:00Zanim zwiędną kwiatki <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMvl-KB0dHdD0r_Gc7AKq2pmKVGMajeqwTJjOkFvtZE8dGd7btPKKYNQMVO7XeZymutV5wpDxrlFyncz9RWVDecbCQaworyGuRKdYpotkP49VVljOK-ofgXM1jQPci62ZyAMoUil6x83X4/s1600/DSC_0295.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMvl-KB0dHdD0r_Gc7AKq2pmKVGMajeqwTJjOkFvtZE8dGd7btPKKYNQMVO7XeZymutV5wpDxrlFyncz9RWVDecbCQaworyGuRKdYpotkP49VVljOK-ofgXM1jQPci62ZyAMoUil6x83X4/s1600/DSC_0295.jpg" height="180" width="320" /></a></div>
<br />
<br />
Cóż, nie powiem - tęskniłam. Być może każdy ma swoją pulę słów do napisania i po prostu, w pewnym momencie, sięgamy dna, nie ma z czego wybierać, nie ma czym żonglować, nic nie jest świeże. Ba, nawet styl nie jest dany raz na zawsze. Za dowód niech służą niektóre pozycje znanych autorów czy publicystów.<br />
<a name='more'></a><br />
Wczoraj np. zamknęłam ostatnią stronę powieści Ismaila Kadare "Wypadek" i nadal się zastanawiam: o co w tym chodzi, po co to było? Czy to żart, czy zagadka? Czy też drwina z czytelnika. Oprócz dziwacznej historii kochanków nad książką Kadarego krąży widmo unijnych instytucji, ten sam wątek - już w stanie czystym - został przemaglowany w wyborczej (bo jest to pozycja wyborcza) książce M. Migalskiego "Parlament ANTYeuropejski". O tej pozycji i autorze napisały już wszystkie media. Migalski mógł napisać książkę (chyba już co drugi europoseł napisał jakąś książkę o PE i Europie i zawsze jej wydanie zbiega się z rozpoczęciem kampanii wyborczej, co z jednej strony czyni całą sytuację nieco zabawną, ale z drugiej - ta wiara w słowo pisane i wydane oraz w jego moc wpływania na masy jest wzruszająca:-)) analityczną lub dogłębnie omawiającą kuluary funkcjonowania PE w tym grupy lobbystów, wybrał jednak trop pieniędzy. I słusznie, z punktu widzenia polskiego odbiorcy, nic tak nie rozsierdzi lub zainspiruje jak opowieść o pieniądzach i przywilejach.<br />
<br />
Tak się składa, że miałam okazję oglądać zawodowo sam słynny parlament, brałam też udział w najróżniejszych przedsięwzięciach unijnych i projektach (żadne tam wielkie sprawy, ale systemowo oddające pewien model funkcjonowania). Przyznam, że za każdym razem z tyłu głowy pojawiała się myśl: to nie może działać, to nie ma podstaw aby działać :-) Swoją drogą to naprawdę ciekawe - z punktu widzenia antropologii kultury, jak europejska społeczność odżegnując się od "starego hierarchicznego porządku" odbudowała sobie coś na wzór lekko karykaturalnego państwa "króla słońce", a może lepiej zabrzmiałoby "królowej gwiazd". Ciekawa jestem też frekwencji wyborczej 25 maja. Gdyby to brać na poważnie... w projektach unijnych ważne są wskaźniki, czyli zakładając działania podajemy szacunkowe dane ile osób z danego projektu skorzysta (płeć, wiek, grupy społeczne etc.). Teoretycznie projekt zostaje rozliczony pod tym względem - czy plan się powiódł, czy jest na to dowód (w postaci udokumentowanej frekwencji odbiorców). Jeśli nie ma - to ponownie teoretycznie - projekt się nie powiódł. W przypadku wyborów, jeśli frekwencja będzie niska, można powiedzieć projekt się nie powiódł lub działania podjęte dla realizacji celów są najwyraźniej chybione. To taka konkluzja żart. Nie szczególnie obrażam się na obywateli nie chodzących na wybory, wiem że fantastycznie unieść się na wyżyny obywatelskiego zaangażowania i grzmieć na niedokształcone społeczeństwo, ale prawda w tym wypadku jest - jak zawsze - bardziej złożona i szara. Tak czy inaczej, jeśli ktoś zdecyduje się wziąć udział w wyborach, niech chwilę poświęci na rozważania na kogo i na co głosuje.<br />
<br />
Z unijnych incydentów urzekła mnie jakiś czas temu taka oto sytuacja. Oto Parlament Europejski wzbogacił się ostatnio o pewne dzieło sztuki - jest nim rzeźba przedstawiająca bezdomnego siedzącego na ławce. Obiekt ten ma przypominać o tych, którzy nie mają dachu nad głową i są wykluczeni. Prezentacja odbyła się oczywiście w pięknym otoczeniu, z przemówieniami etc. Po części oficjalnej goście - również pięknie ubrani i zadowoleni - ... fotografowali się z uśmiechem na ławce obejmując lub przytulając się do posągowej postaci bezdomnego. Było coś w tym kuriozalnego, śmiesznego, smutnego i znaczącego. Jako regularny pasażer komunikacji miejskiej wyobraziłam sobie powyższą sytuację w plenerze realnym, np. z udziałem bohaterów, którzy często towarzyszą mi w podróży - i naprawdę głośno się roześmiałam.<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-84014557516624621842013-11-27T02:30:00.001-08:002013-11-27T02:30:10.660-08:00Bukareszt, czyli the mystic story <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiBPm_-MhtyI9W3-5k2ithp2tWwHKsNMnoMOPfcIBmbRpfDlVNAZ0qC8ZRs6vJ6iNy0v2ZDSu6amD6lcDN_aunjlHxSvbn6oQzOrl5h9ybRP-pIzc9k5_cKAItFzHvqjMGmWdHNgfyeKxQ6/s1600/buk.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="212" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiBPm_-MhtyI9W3-5k2ithp2tWwHKsNMnoMOPfcIBmbRpfDlVNAZ0qC8ZRs6vJ6iNy0v2ZDSu6amD6lcDN_aunjlHxSvbn6oQzOrl5h9ybRP-pIzc9k5_cKAItFzHvqjMGmWdHNgfyeKxQ6/s320/buk.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
Tak więc Bukareszt. Miasto zmienne, kapryśne, straszne i piękne. Eufemizm, który układa się w głowie na podstawie puzzli pamięci. Czytać książkę<b> Małgorzaty Rejmer</b> "<i>Bukareszt. Kurz i krew</i>" trochę żal, jeśli się w Bukareszcie nie było. Może inaczej, przeczytać warto bo to rzecz dobra, a żal jeśli się czyta bez możliwości powędrowania tropem własnych wrażeń. Tak więc dzisiaj będzie o stolicy Rumunii. Do Bukaresztu przyjechałam po raz pierwszy pod koniec lat 90. Było późne popołudnie, gorąco, środek lipca...<br />
<br />
<a name='more'></a>Pierwszy obraz po wyjściu z gmachu Gara de Nord to widok grupki przedstawicieli młodego pokolenia społeczności cygańskiej, którzy to bez koszul, ale za to z workami kleju za pasem, urządzali sobie wewnętrzny sparing na pięści. Po każdym starciu, wspomagając się sztachnięciem się z wora, chwilę odpoczywali, a następnie nieśpiesznie powracali do okładania się nawzajem. Nikt szczególnie nie zwracał uwagi na całe zajście. Dlatego, kierując się wrodzoną hipokryzją turysty (włóczykija, ale co tu dużo mówić turysty) również uznałam, że nie należy rozdziawiać gęby na ten widok. Zresztą, trzeba było poszukać hotelu, a to jak się okazało nie było prostym zadaniem.<br />
<br />
Po wielu perturbacjach, odsyłaniach, negocjacjach, a wreszcie drobnej łapówce, dostaliśmy pokój w hotelu nieopodal dworca, którego wystrój pamiętał jeszcze styl Gheorghiu-Deja ("małego Stalina" jak nazywa ten rzut "przywódców" komunistycznych A. Applebaum). Piękny jest pejzaż dźwiękowy wieczornego Bukaresztu (był wówczas). Paląc papierosa na skraju udawanego balkonu już lubiłam to miasto. Pewnie każdy ma swoją wewnętrzną inicjację związaną z jakimś szczególnym miejscem. Moja opierała się wówczas na wchłonięciu dźwięku miasta... Do tego brzydkiego hotelu wracałam potem z przyjemnością.<br />
<br />
Kiedy na początku lat 90. młodzież (ta młoda i starsza) odkrywała stolice Europy "za murem", to Praga okazała się największym beneficjentem tego zainteresowania. Oczywiście atrakcyjny był też Budapeszt, Berlin - w całości - bez dwóch zdań. Warszawa dobijała się zazdrośnie do tej czołówki (mozolnie), a Kraków udawał, że niby się nie stara, ale oczywiście też aspirował. Nie wiem jak wówczas wyglądała sytuacja w Sofii, ale Bukareszt z całą pewnością musiał przerażać "otwartych i tolerancyjnych" mieszkańców dużych zachodnich i amerykańskich ośrodków. Miasto, nawet w drugiej połowie lat 90. miało w sobie nerw przygody awanturniczej, a z drugiej strony zawsze robiło (na mnie) wrażenie bezbronnego.<br />
<br />
Poznać Bukareszt i kontekst sytuacji rumuńskiej w książki Rejmer to czysta przyjemność, choć nie jest to lektura o sprawach lekkich, łatwych i świetnie pasujących do kartek z podróży. Brawurowe są rozdziały, w których autorka opowiada o komunistycznej przeszłości miasta i Rumunii. Jeśli w drugiej części książki czegoś mi brakuje, to "zwykłych bohaterów" w opowieściach z czasów międzywojnia. Jest wspaniały i smutny tekst o zburzonym podczas trzęsienia ziemi apartamentowcu, ale historia starć między szemranym (moralnie) królem, a Żelazną Gwardią pozostawia trochę niedosytu. Ale to kwestia dyskusyjna i nie-ograniczająca wartości całości zbioru. Szczerze polecam.<br />
<br />
Bukareszt często porównywano do Paryża, za to Rejmer słusznie wyłapuje podobieństwa z Nowym Jorkiem. Kiedy w tym roku stanęłam na chodniku amerykańskiej metropolii uśmiechnęłam się - pewnie głupio - i powiedziałam do moich kompanów: <i>o, tu jest trochę jak w Bukareszcie</i>. Odwzajemnili się równie głupim uśmiechem, uznając że oszalałam :-). Dlatego cieszę się, że to moje odczucie nie było do końca tak nieusprawiedliwione :-)<br />
<br />
Kończąc krótką blogową przejażdżkę po Bukareszcie, myślę o pewnej przygodzie, która zdarzyła się podczas trzeciego z kolei pobytu w Rumunii.<br />
<br />
Było to w połowie sierpnia pod koniec naszego pobytu. Postanowiliśmy się wybrać na wycieczkę za miasto. Jako, że era mobilnego internetu i social media pozostawała jeszcze w sferze marzeń, polegaliśmy na lapidarnym opracowaniu przewodnika, mapie i własnej fantazji. Poza tym, doszliśmy do wniosku, że - jakby co - zawierzymy miejscowym. Trochę już orientowaliśmy się w przypadłościach rumuńskiej komunikacji, ale pozostawaliśmy pełni optymizmu.<br />
<br />
Po nieśpiesznym śniadaniu udaliśmy się na placyk, gdzie wedle naszych szacunków znajdował się przystanek autobusowy, z którego powinny odchodzić autobusy do wsi Snagov. To miejscowość nad jeziorem, otoczona pięknymi lasami, willami, z popularnym kąpieliskiem. Nas interesował zaś monastyr, który tam się znajdował. Bo, jak donosiły szczątkowe informacje, to tam można było zobaczyć domniemane miejsce pochówku Vlada Tepesa, znanego szerzej jako Drakula. Jako, że podróżując przez Rumunię, zrekonstruowaliśmy mapę wszystkich miejsc związanych z legendami drakulowego żywota (nieco przypadkiem to się zawsze odbywało), nie można było odpuścić więc i Snagova.<br />
<br />
Autobus w końcu nadjechał (rozkładów ani numeracji nie było). Współpodróżni na pytanie czy dojedziemy do Snagov odpowiadali radośnie, że tak gdzieś w pobliże dojedziemy. Do monastyru było 40 kilometrów, autobus zaś zakończył niespodziewanie swój kurs mniej więcej 15 kilometrów za miastem na obrzeżach malowniczo położonej wołoskiej wsi. Ci, którzy chcieli podróżować dalej rozsiedli się na poboczu i czekali spokojnie na kolejny transport. Obok biwakował cygański tabor, pogoda była piękna... piknik jak marzenie. Niestety my nie zabraliśmy ze sobą ani wody ani jedzenia, ruszyliśmy więc dalej piechotą przez las - zakładając, że coś się musi wydarzyć.<br />
<br />
Była już pora zaawansowanego obiadu, kiedy wreszcie trafiliśmy na jakiś monastyr. Szczęśliwie dla nas mnisi - nawet szczególnie nie zaskoczeni pieszymi - poczęstowali nas wodą ze studzienki, oprowadzili po muzeum ikon (to tam zobaczyłam interesujące przedstawienia świętego o psiej głowie) i wskazali kierunek dalej. Nie minęło 20 minut, a na drodze pojawiła się czarna dacia, której kierowca zabrał nas dalej. W aucie jak to na autostopie rozmawiać trzeba. Kombinacją francuskiego poinformowaliśmy naszego kierowcę, że jedziemy do Snagov do monastyru. Mężczyzna nie zareagował wylewnie. Kręcił głową pytają się dlaczego chcemy odwiedzać takie złe miejsce. Tłumacząc, że jesteśmy badaczami z Polski zajmującymi się historią religii, musimy zobaczyć to miejsce. Niestety, po kilku kilometrach auto naszego kierowcy wjechało na jakiś kamień co uszkodziło koło. Musieliśmy wysiadać, a pan zabrał się do naprawy. I znów mieliśmy szczęście, że stało się to przy przydrożnej (poświęconej) studzience z wodą. Robiło się coraz później, byliśmy zmęczeni i powoli odechciewało się nam dalszej podróży. Kiedy już decydowaliśmy się na odwrót nadjechała kolejna dacia - tym razem żółta. Właścicielem okazał się ruchliwy grubas, który najpierw pomógł naszemu kierowcy coś sklecić w kole aby mógł ruszyć w swoją drogę, a nas zabrał dalej. Ten dla odmiany przejawiał pełen entuzjazm w stosunku do naszych planów. I tak raptem w 15 minut znaleźliśmy się na terenie kąpieliska, gdzie jak dowiedzieliśmy się musimy wynająć łódkę chcąc dopłynąć do monastyru. Grubas stanął na głowie aby wywlec lokalnego stróża przystani, który z oporami, ale za opłatą zgodził się wynająć łódź. W zamian, oprócz pieniędzy, zażądał pozostawienia przez nas paszportów. Well, czego się nie robi w takich sytuacjach. Oczywiście zostawiliśmy mu paszporty. W życiu wcześniej ani później nie dałabym nikomu swojego paszportu, ale wtedy jakoś tak się ułożyło :-). Nie wiem do tej pory po co mu były te dokumenty. Wszak trudno byłoby zakładać, że tą łódką gdzieś uciekniemy. Nie wiem, może facet uznał, że jak utoniemy to będzie miał łatwiej z policją a nasze władze z identyfikacją. Tak więc pokonaliśmy kolejną przeszkodę.<br />
<br />
Słońce już zachodziło, kiedy dobiliśmy do brzegu niewielkiej wyspy, gdzie znajdował się monastyr. Zastaliśmy tam mniszkę i jednego z robotników (świątynia była wówczas w remoncie). Byliśmy jednymi gośćmi. Kiedy metodą prymarnych gestów wskazaliśmy na monastyr i zamkniętą bramę, o której otworzenie prosiliśmy, mniszka westchnęła z rezygnacją i wpuściła nas do środka. Mogliśmy zwiedzać świątynię zupełnie sami, co do dziś uważam za jedno z wspanialszych wspomnień. O zmierzchu robotnik zaprowadził nas na przystań i energicznym gestem kazał się wynosić. Jak żartowaliśmy w drodze powrotnej przez rozległe jezioro, pewnie dlatego, że upiór szykował się już do śniadania.<br />
<br />
Dobijając do przystani zauważyliśmy na brzegu cały komitet powitalny składający się z ekipy zarządzającej ośrodkiem. Pomogli nam wejść na pomost, klepali po plecach, śmiali się i pokazali drogę, na której mieliśmy szansę złapać stopa do Bukaresztu.<br />
Owszem stopa złapaliśmy niemal ekspresowo. Podobnie żółta dacia. Para młodych ludzi. Podróż minęła nam bez słowa. Kiedy nasz kierowca wyrzucał nas nieopodal Łuku Triumfalnego bez zbędnego owijania w bawełnę zażądał zapłaty. Jak wyjaśnił płynną angielszczyzną zastosował przelicznik dla dwóch biletów autobusu podmiejskiego. Wcześniej jeżdżąc autostopem po Rumunii zawsze kwestię ceny ustalaliśmy na początku podróży, stąd nieco nas zaskoczył ten obrót spraw. Kiedy po uregulowaniu opłaty żegnaliśmy się, kierowca uśmiechnął się chłodno i powiedział: nie ma nic za darmo. I bach, trzasnęły drzwi, dacia ruszyła z kopyta dalej, a my powlekliśmy się do barakowej spelunki pod naszym hotelem na grillowane mięso i zimne piwo.<br />
<br />
Wiele wówczas rozmawialiśmy o tej przygodzie, o przeszkodach, ludziach i miejscach, wypadkach i wrażeniach. Pewnie na wyrost, ale uznaliśmy że to była podróż przez labirynt.<br />
<br />
Ostatni raz Bukareszt widziałam w 2001 roku. Potem w 2008 r odwiedziłam jeszcze raz Rumunię, ale tylko Transylwanię, do której często tęsknię podobnie jak i za Bukaresztem.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgglCbMiLZ9AXZEo5_5Ii5yvbCPCW9GyzN7Q3IKYYNaSxLYUc0Bgn12ZGaXZzNys9phUaTzMUKuNC5Ym1FIdKn8avU9xQl-eOpE1mc2huDocFgbFF4nFBh7R0c9fLjKhnoCAHuwiMTHcxiG/s1600/c08f65c4fb.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="252" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgglCbMiLZ9AXZEo5_5Ii5yvbCPCW9GyzN7Q3IKYYNaSxLYUc0Bgn12ZGaXZzNys9phUaTzMUKuNC5Ym1FIdKn8avU9xQl-eOpE1mc2huDocFgbFF4nFBh7R0c9fLjKhnoCAHuwiMTHcxiG/s320/c08f65c4fb.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
<br />
<i>Monastyr Snagov - zdjęcie dokumentujące prace archeologiczne w latach 1931-32, to wówczas odkryto pod posadzką świątyni grób człowieka bez głowy. </i><br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh_HkIukL0dH26oQBJ1nTlzmqHzQwdyNxGsmjTh0FGUs1BTF333ivPRj6sEyg8-yrm80iKnBJRkmg_OapnYSlQCW0MEWr2t2AY_4acGKCtrtZgUfSiWusA6xzaLoBIrmt3dSf9goPm6Ne5g/s1600/snagov+3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh_HkIukL0dH26oQBJ1nTlzmqHzQwdyNxGsmjTh0FGUs1BTF333ivPRj6sEyg8-yrm80iKnBJRkmg_OapnYSlQCW0MEWr2t2AY_4acGKCtrtZgUfSiWusA6xzaLoBIrmt3dSf9goPm6Ne5g/s320/snagov+3.jpg" width="207" /></a></div>
<br />
<br />
<i>A tu fajne ujęcie trójki towarzyszy na wyprawie do Snagov. Zwróćcie uwagę na kontur postaci kiciusia, którego pani w środku trzyma na rękach :-)</i><br />
<br />
<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-35987005246603247672013-11-21T02:54:00.002-08:002013-11-21T02:54:12.593-08:00Dwa miesiące jesienno-zimowych wakacji, czyli skąd się bierze melancholia <br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvgEB0jUzHJP5QnQeB8BpdX8qGTtUciOUQBfzYIwKWqXch8Kz2vRKfa3127YMzFRHJWSkCs6BkysFCk1X4IOIEKYDniS9hUFHE_o0yNP0rLyHLwHNboci4fbcRQ4sfm_vdzTaBGoiJeIfD/s1600/obr.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="320" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvgEB0jUzHJP5QnQeB8BpdX8qGTtUciOUQBfzYIwKWqXch8Kz2vRKfa3127YMzFRHJWSkCs6BkysFCk1X4IOIEKYDniS9hUFHE_o0yNP0rLyHLwHNboci4fbcRQ4sfm_vdzTaBGoiJeIfD/s320/obr.jpg" width="229" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
Melancholia i jej źródła to temat, który interesował ludzi już od starożytności. Osobną karierę zrobiła melancholia - szczególnie w powiązaniu ze stanem żałoby, w rozważaniach teoretyków psychoanalizy. Jednak gro współczesnych (od drugiej połowy XX-wieku) filozofów sprzeciwia się ograniczeniu dyskusji nad melancholią tylko i wyłącznie do obszaru badań klinicznych. Tym samym, melancholia staje jako pojecie i jako stan, a może nawet postawa staje się częścią refleksji humanistycznej. </div>
<a name='more'></a><br />
<div>
Prostoduszny i racjonalny ogląd świata każe nam spoglądać na melancholię jako stan, w który człowiek się wpędza m.in z powodu braku sensownego zajęcia. W szerszej perspektywie da się zauważyć opinie, które akceptują melancholię powodowaną nieuchronną świadomością przemijania - śmierci. Dziś mając do czynienia z językiem okraszonym słownictwem IT, można potocznie powiedzieć, że melancholia ma wiele z hibernacji lub zawieszenia systemu operacyjnego. Najprostsze zobrazowanie - dla mnie osobiście - melancholii, to to kręcące się/wirujące kółeczko, które czasem każdy z nas ma nieprzyjemność zobaczyć na monitorze komputera. Kółeczko tyle wnerwia, co i hipnotyzuje.<br />
<br />
Abstrahując od rzeczywistych źródeł melancholii i definicji "klinicznych"...<br />
<br />
Ostatnie dwa miesiące roku - jesienno-zimowe postanowiłam spędzić na "brejku". Wycofałam większość absorbujących zadań, zakończyłam umowy, postawiłam na minimum aktywności komercyjnej i zasiadłam przed obliczem komputera, otoczona książkami, wydrukami i innymi tego typu pomocami naukowymi, aby pozyskać abstrakcyjny i bezużyteczny w gruncie rzeczy stopień naukowy.<br />
<br />
Well. Po kilku tygodniach, po detoksie pracowym, kiedy już złapałam nowy rytm, dobrze mi idzie tylko spanie. Rzeczywiście, człowiek uwolniony od reżimu pobudek, meetingów i terminów, naprawdę potrafi delektować się snem :-). Sny stały się intensywne, fabularne, ba filmowe. Dzisiaj mi się śniło np. że rozmawiam ze Stalinem :-) i była to wizja o mocno zarysowanej fabule i konturach. Ba, rzecz działa się na początku lat 50. i nawet brałam udział w podpaleniu "ruskiej budki". Tak to mąci się w głowie transmisja rzeczywistości medialnej z czytaną (ostatnia książka Applebaum) i własną podświadomością. Były też inne sny - lokujące się w zdecydowanie przyjaźniejszych okolicznościach - bo pod tropikalnymi palmami, ale zostawmy to. Wszak szczegółowe opowiadanie snów, jest jak ściąganie gaci na placu pełnym ludzi :-)<br />
<br />
Kolejnym syndromem (negatywnym), który pojawił się wraz ze zwiększonym marginesem czasu dla siebie, był efekt "dzielenia włosa na czworo". Synteza wniosków przebiega zdecydowanie szybciej pod presją - przynajmniej w moim przypadku. A ile to wylałam wirtualnych krokodylich łez nad tym, że stan badań jest tak szeroki, a tylu ludzi pisze lepiej, odważniej i mądrzej... to tylko blat mojego biurka wie. Dziwne, jakoś przez cały ubiegły rok, ani razu nie przyszło mi do głowy, że nie mam nic do powiedzenia w kwestii wybranego tematu. Teraz zaś jestem święcie o tym przekonana :-)<br />
<br />
Najgorsze zaś rozgrywało się podczas codziennych rytuałów pisarczych. Otóż zasiadają z kawą w szlafroczku przed komputerem potrafiłam tak funkcjonować do godzin obiadowych. Pisząc, kasując i gapiąc się na ogródki za oknem, których strukturę, stan i położenie mogę obecnie naszkicować z zamkniętymi oczami.<br />
<br />
Cóż, człowiek to szczęśliwie maszyna, która sama potrafi skorygować swój błąd i postawić własny system operacyjny od nowa. Zatem przepracowując i dokumentując własną hibernację, chyba właśnie ją powoli kończę :-)<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-53913555296707061262013-11-10T06:53:00.001-08:002013-11-10T06:53:59.835-08:00Świat jako zupa z wodorostów <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdgJw3wyoFuwBRfGzYv8CSQfLPbJWoCGM5ZCgPNfZdl8eMfUkqLyghr2iX2VFbOFXTpHlNTefJcyDdx7s1o635AVYOq-MBepyvjlPrddHso6mG8wqNUnYTIE_tDTjxWNOPsXKHuXhQ54lS/s1600/DSC_0271.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="180" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdgJw3wyoFuwBRfGzYv8CSQfLPbJWoCGM5ZCgPNfZdl8eMfUkqLyghr2iX2VFbOFXTpHlNTefJcyDdx7s1o635AVYOq-MBepyvjlPrddHso6mG8wqNUnYTIE_tDTjxWNOPsXKHuXhQ54lS/s320/DSC_0271.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
To co odróżnia człowieka od zwierzęcia to (jedna, ale nie jedyna) zdolność do narzekania. Refleksyjne biadolenia, analiza złych decyzji, spleen, zwalanie spraw na zły los, splot złych okoliczności (w stylu ponowoczesnego kłącza :-). Dzielenie włosa na czworo i nasz lament, decydują w ogromnej mierze o naszym człowieczeństwie. O ileż mniej świetnej literatury czy sztuki w ogóle byłoby na świecie, gdyby nie żal, depresja, rozgoryczenie i ogólnie swojsko zwany "dół".<br />
<br />
<a name='more'></a><br /><br />
Jednak kultywowanie "dołu" jest o tyle usprawiedliwione o ile towarzyszyć temu będzie chęć wyjścia z niego. Świat jaki jest każdy widzi. To zupka z wodorostów, która może epatować tylko fermentacyjnym wyglądem, lub odsłonić przed nami swoje walory w postaci pożywnych składników i specyficznego, niezapomnianego smaku. Cóż, nie wygląda to jednak dobrze, ale jest jadalne :-)<br />
<br />
W zupie jak to w zupie, w garncu mieszają się składniki, warzą smaki, powstaje pulpa, z o wszystkim decyduje ręka kucharza, która zakręci miksturą w odpowiednim kierunku. Kierunki zaś bywają pożądane.<br />
<br />
Wiele dobrego ostatnio przeczytałam, ale o książkach tym razem - nie chce mi się. Za to będzie o tym co w prasie.<br />
<br />
<i>Raz</i><br />
<br />
Minęła nam ostatnio feta ku czci A. Bobkowskiego. "Szkice piórkiem" bywały w niektórych kręgach lekturą obowiązkową, a i sam autor dysponujący profilem refleksyjnego "awanturnika" stał postacią pociągającą. Pamiętam jak przy okazji pamiętników<span class="Apple-style-span" style="font-family: inherit;"> </span><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: inherit;">Jüngera</span><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"> wspominano, że paryskie i wojenne dzienniki tego ostatniego można jedynie zestawiać z twórczością Bobkowskiego i jak wielki to artystyczny i historyczny morał dla nas płynie z porównania obu tekstów. Tyle, że jak okazuje się Bobkowski swoje "pamiętniki" przed publikacją zmienił, dostosował itd. Przeprowadził je z poziomu dziennika na poziom literatury - ku zgrozie fanów i badaczy. Nie on pierwszy. Przypomniano z tej okazji dziennik Tyrmanda z 1954 r, a mi ostatnio zakołatały pamiętniki Eliadego, który również pieczołowicie zmieniał, usuwał i dostosowywał do nowych okoliczności. Niezależnie od rozczarowania odbiorców (mnie akurat nie, bo czy po piszących za każdym razem musimy spodziewać się jakiegoś cholernego Nostradamusa?), każda z tych postaci zostawiła oryginały. I to one posłużyły za dowód demaskatorski. A co z tymi, którzy zmieniali, a oryginały zniszczyli? Czy na zawsze pozostaje zawierzyć ich relacjom tylko dlatego, że nie ma dowodu, aby uznać: <i>ale to nie było tak</i> :-)</span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;">Pamięć to proces (a raczej labirynt) specyficzny i pełen pułapek. Polecam choćby tomiszcze <a href="http://www.blogger.com/blogger.g?blogID=4507354214323308146#editor/target=post;postID=5391355529670706126" rel="nofollow">Paula Ricoeura</a>, lektura nie-łatwa, ale pożywna. </span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><i>Dwa</i></span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;">W weekendowej "Rzepie" rzecz o aspiracjach polskiego inteligenta i biznesmena w kontekście wychowywania latorośli pod kątem wybory zawodu. Tekst intencyjny, sugerujący kierunki. Skromnie zauważę, że nie-podparty badaniami. Oto wynika z niego, że kiedy wakacje na Karaibach już nie cieszą, to rodzą się aspiracje i że polski dobrze usytuowany inteligent, nie marzy o karierze dziecka w korporacji tylko w bardziej twórczych zawodach. Well, nie będę wskazywać lekkiej manipulacji jaka zachodzi w tym tekście na poziomie porównawczym na linii - "zachodnie", a "polskie" i w rozróżnieniu różnych środowisk, niegdyś zwanymi klasami. Po pierwsze nasz odsetek tych, których stać na wakacje na Karaibach (rozumiem stać, czyli mieć naprawdę, a nie mieć w rozumieniu na kredyt :-) jest stosunkowo mały, a i obserwując choćby media społecznościowe - jest to jednak wyznacznik właśnie aspiracji. Po drugie, przez ostatnie trzy lata zdarzyło mi się pracować dla instytucji rozwojowo-badawczej, gdzie w grupie czynności bezsensownych wykonano kilka ciekawych badań, a interesujące były te dotyczące wyboru i przebiegu ścieżki kariery zawodowej w różnych grupach wiekowych, w skrócie od 23 do 70 roku życia (Badani byli ludzie z wyższym wykształceniem, bo tak zawężono grupę, a trochę szkoda, ale to inny temat). Tak więc niestety dla autorów rzepowego opracowania, zdecydowana większość młodych ludzi marzy o pracy w korpo :-))), żeby oddać sprawiedliwość, młodzi jak i starsi woleliby własny biznes, ale argumentują, że u nas to raczej kiepsko z tym i bez sensu, a pracę w inter-korpo chcą dlatego, bo nie wierzą w polskie metody managerskie. I ogólnie suchej nitki nie zostawiają na relacjach w pracy krajowej. Jeśli więc - ku zgrozie niektórych - rozpłyniemy się w inter-korpo-molochach jako kadra co najwyżej średniego szczebla, to nie będzie to wina braku wychowania patriotycznego, ale poziomu relacji międzyludzkich i rywalizacji zamiast kooperacji. Coraz większa grupa ludzi wchodzących na ścieżkę zawodową lub pracujących, marzy też o tym, aby jak najszybciej dać nogę z Polski i już nie wracać... dla dobra dzieci - że tak ironicznie zakończę. </span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><i>Trzy </i></span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;">Konkludując, żeby nie było tak gorzko ;-), widziałam obejrzałam wczoraj film "Wyścig" o rywalizacji Laudy i Hunta z słynnym finałem 76' w tle i jest to bardzo przyzwoity obraz. Prostodusznie ujmując - drogi do sukcesu i satysfakcja płynąca ze zwycięstwa miewają różne oblicza, ale zdecydowanie najważniejsze jest to, aby coś robić, a nie mówić że się będzie coś robić. I tyle, a może aż tyle. </span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 19px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-73993147772488063302013-10-17T04:35:00.002-07:002013-10-17T04:35:58.333-07:00Po przerwie... nader bezczelnej :-)<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh1CdKvpTeIH2lpVywrheAv6wpH5PX3bIEX1-F4lnsCPOZD1nglqTfJpAVv3CdSUQbnXCZHWAIMkIFxubEoSrFviw5Eu9_H5BkOod6bT8V5nTGCmIisrua8RY3Yutv3jyeh1XVl-hTs5Om1/s1600/oct.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh1CdKvpTeIH2lpVywrheAv6wpH5PX3bIEX1-F4lnsCPOZD1nglqTfJpAVv3CdSUQbnXCZHWAIMkIFxubEoSrFviw5Eu9_H5BkOod6bT8V5nTGCmIisrua8RY3Yutv3jyeh1XVl-hTs5Om1/s320/oct.jpg" width="320" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: left;">
<br /></div>
Bezczelność braku blogowania w przypadku twórczości (nawet hobbystycznej) internetowej jest skandalem. Jednak, czasem jak zbyt wiele chce się powiedzieć, nie mówi się wcale. Nadmiar jest równie skutecznym kneblem jak brak :-)<br />
<br />
<a name='more'></a>Tak więc po rozczarowaniu (bzdurnym w rzeczy samej) tym, że nagrody literackie w naszej szerokości geograficznej często przyznaje się (za często) z klucza ideologicznego, światopoglądowego, a nie za wartości literackie czy wkład w rozwój literatury, języka, stylistyki (ufff, to też podłe bywa:-) pisać mi się nie chciało. Tak zwaną z-nikę dostała książka zła, przeciętnie napisana, powierzchownie skonstruowana o niskim szkicu (bo nie portrecie) psychologicznym bohaterów i społeczności. Zdębiałam jednak dopiero podczas czytania<i> facebookowych</i> ploteczek dzień po przyznaniu nagrody. Oto dowiedziałam się z entuzjastycznej wymiany postów, że nagrodzona książka to nic innego jak wspaniała promocja Wałbrzycha. Hm, jak pamiętam z lektury oraz jak napisałam w recenzji na tym blogu, specyficzna to promocja. Jeśli lansowanie ciemnoty, przemocy, gwałtów i innych ludzkich brudów jest częścią taktyki promocyjnej to ha ha można powiedzieć, że w myśl tej zasady koncerny odzieżowe powinny od tej chwili reklamować się rozpadającymi się fabrykami w Bangladeszu, elektroniczne molochy poranionymi kończynami pracowników, a np. przemysł ciężki uszkodzeniami układów kostnych i wewnętrznych organów robotników. Jestem na nie. Cóż ani to Genet, ani to Celine , ani to nawet Krajewski nie jest, a tym bardziej Roth czy Faulkner :-)<br />
<br />
Przeskakując zaś z lipca do października. Oto przed nami najładniejsze pod względem światłocienia i koloru 5 góra 10 dni. Uwielbiam ten czas. Oczywiście w połączeniu ze słońcem.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-13968997563236294052013-07-28T06:55:00.003-07:002013-07-28T06:55:45.970-07:00Rumuński labirynt <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhGIO3xEElEfw_wuWW8XVEoNQkboUzUuhS25oF-AeTyGWju00GUwckNq1-cinNrNQCSFx_DxIT3CySna8Fd8ydkl3zfyovvMVxUJhZF_VQMjEheAzcln4_9VR-dVBRwIPEHcOKGgRpbGMc1/s1600/ro.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="213" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhGIO3xEElEfw_wuWW8XVEoNQkboUzUuhS25oF-AeTyGWju00GUwckNq1-cinNrNQCSFx_DxIT3CySna8Fd8ydkl3zfyovvMVxUJhZF_VQMjEheAzcln4_9VR-dVBRwIPEHcOKGgRpbGMc1/s320/ro.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
W ten upalny, ciężki dzień wydaje mi się szczególnie frapujące pisanie o <i>Kryjówce</i>, książce którą Norman Manea skonstruował jak grę / labirynt, gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością tworząc swój własny świat, z ukrytą warstwą symboli i znaczeń. To także przewartościowanie relacji z idolami, czy też bohaterami młodości.<br />
<br />
<a name='more'></a><i>Kryjówka</i> to historia ułożona jak labirynt, gdzie sekwencje realne, nadrealne, surrealistyczne i retrospekcje (a także wariacje na temat przeszłości, przetworzone w snach) pojawiają się jednocześnie, bez ostrzeżenia i z nonszalancją wobec czytającego. Dość brawurowe posunięcie. Na tej samej fali łapiemy więc refleksje o koncepcji <i>sacrum i profanum</i> Eliadego, sceny życia w państwie totalitarnym, zmagania ze stanem ducha emigrantów, analizę rozpaczliwej głupoty terrorystów (którzy burzą siedlisko handlu, nie widząc - nie rozumiejąc - że źródło jest ukryte w bibliotece), wtręty o death metalowym zespole Obituary i rozważania o utraconej miłości, a nawet i akt kryminalny w postaci zabójstwa pewnego profesora. Nad całą historią górują dwaj nieobecni - Eliade i Borges. Od Borgesa idzie więc tekst pułapka, od Eliadego koncepcja kryjówki.<br />
<br />
Kryjówką może więc być własne życie, przeszłość, biblioteka, samotność, ale kryjówka to zgodnie z koncepcją Eliadego "miejsce", gdzie w świecie profanum kryje się sacrum. Dlatego książkę Rumuna można czytać i analizować wedle własnego uznania. Wszak wchodząc do labiryntu można się w nim zgubić, a można wyjść bardzo szybko, można spotkać Minotaura, a można przejść bez żadnej przygody...<br />
<br />
Niewątpliwie emocjonalnym wątkiem jest próba zmierzenia się z biografią Eliadego z jego postawą wobec cywilizacji. Eliade jako antydemokrata, Eliade jako wyznawca legionowego mitu świętej śmierci, Eliade jako mistrz, Eliade jako odwracający się od problemów politycznych, wreszcie Eliade jako pomocny tytan dla kolejnych pokoleń emigrantów. Tytan, który pod koniec życia woli dziergać nocną czapeczkę, zamiast wyjaśniać meandry swoich decyzji i wyborów.<br />
<br />
Cóż, o ścieżkach i rozdrożach mieszkańca mansardy przy strada Melodiei napisano sporo i on sam napisał sporo, zawsze nieco więcej przysłaniając niż ujawniając. Mansarda jest też kluczowym miejscem, do którego wracają wspomnieniami bohaterowie <i>Kryjówki</i> - to inna mansarda, a jednak dość łatwo - znając pamiętniki Eliadego - odgadnąć, że w tym wypadku to bardziej figura niż konkretna przestrzeń.<br />
<br />
Dziwna książka, frapująca właśnie. <br />
<br />Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4507354214323308146.post-18947622591658191022013-07-17T05:03:00.001-07:002013-07-17T05:03:25.505-07:00O kiczu i o podróży... <div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj0h0r9Qyg4qwfwCAdbIVIZ0uVq7aseVHjNcB_z-5EIi7MRC7ygU-B5QXa4g5MwMlMn6t20htONQUKTbVDIVeaIMjIXMeIvzfFKyTid7GCUzJ4SAaix2wafidQ0X3Na9xJxcD5fm85WQ15G/s1600/lednice.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="206" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj0h0r9Qyg4qwfwCAdbIVIZ0uVq7aseVHjNcB_z-5EIi7MRC7ygU-B5QXa4g5MwMlMn6t20htONQUKTbVDIVeaIMjIXMeIvzfFKyTid7GCUzJ4SAaix2wafidQ0X3Na9xJxcD5fm85WQ15G/s320/lednice.jpg" width="320" /></a></div>
<br />
<br />
Bardzo często inspiracją do wyjazdu są przeczytane lektury. Ba, myślę że obraz, określona optyka estetyczna wpływają na nasz odbiór konkretnych miejsc. Stąd być może, pewne upodobania estetyczne sprawiają, że ten sam obiekt nie tylko odbieramy, ale też dosłownie widzimy inaczej. I tak np. T. Kulka w swojej książce <i>Sztuka a kicz </i>pisze o tym, jak wbicie się do naszej świadomości impresjonistycznych wizji wpłynęło na nasz dalszy odbiór estetyki świata. Tak też dzieje się z literaturą, ryt czy pewien model uczyniony w naszym umyśle sprawia, że dany kraj, miejscowość, wyspa czy obiekt to rzecz istniejąca w ścisłym związku z jej emocjonalnym obrazem wywołanym przez... no właśnie przez co? Przez doświadczenie przeżycia estetycznego chciałoby się powiedzieć ;-)<br />
<br />
<a name='more'></a><br /><br />
Kulka twierdzi, z chirurgicznym chłodem, że po pierwsze da się opisać zasady tworzenia kiczu, a po drugie da się wartość dzieła sztuki wyliczyć za pomocą równania matematycznego. Dla entuzjastów takich zadań polecam lekturę<a href="http://galeriamiejska.pl/wydawnictwa/00075_sztuka-a-kicz-tomasz-kulka"> książki Kulki</a>, która jest nie tylko napisana piekielnie fantastycznym językiem i zagospodarowana w dobrym stylu, ale też jest to rzecz mądra i ciekawa. Ba, pożyteczna :-)<br />
I tak, czeski profesor uważa, że kiczem łatwiej stać się obrazom/wizjom realistycznym, rozpoznawalnym natychmiast, bezwarunkowo, musi też kicz jednoznacznie, silnie i bez żadnych wątpliwości wywoływać silne emocje, wzruszenia... ba, kicz to estetyka negatywna, zła, ale upodobań do kiczu nie można przekładać na całe życie. Czyli błędem jest założenie, że jeśli ktoś rozpływa się na widok jeleni na rykowisku, to jest to dowodem na to, że całe jego życie i postawa na innych poziomach podlega też kiczyzacji. A więc możemy mieć też do czynienia z pozornie wyrafinowanymi postawami, które nie tylko nie uciekają od kiczu, a wręcz nim nasiąkają. Jak przewrotnie twierdzi kulka, język i działania współczesnej polityki są najbliżej "ideału" kiczu w przekazie publicznym. Kulka postuluje, mówi o tym, jak ważna jest edukacja estetyczna, jak każdy z nas w dzieciństwie rozpoczyna drogę od uwagi dla kiczu, i jak bardzo to wszystko ulega zmianie i przemianie z biegiem kolejnych dekad. Ba, jednak część z nas nie doświadcza tej przemiany i pozostaje w przekolorowanym zamczysku kiczu na zawsze, gdzie szary kotek w wiklinowym koszyczku, żeglujący na tle różowych krajobrazów ląduje wreszcie na ścianie salonu :-) - kotek wziął się akurat stąd, że kiedy szłam do I klasy szkoły podstawowej chiński piórnik z takim oto obrazkiem znalazł się moim tornistrze i był dla mnie szczytowym doświadczeniem piękna...<br />
<br />
Czy zatem doświadczenie turysty też kwalifikuje się do zachwytów nad kiczem? Kiedy np. wartościowe obiekty, historie czekają w ukryciu na kogoś z inną optyką? Hm, różnie to bywa i do końca nie rozstrzygnę tego, czy obowiązkowy spacer po Luwrze i zachwyt nad portretem Mony Lisy jest hołdem dla geniuszu i tradycji malarstwa, czy też wymuszonym entuzjazmem z pogranicza kiczowatego <i>must have</i> miejsca... W taki oto labirynt refleksji nad podróżowaniem i doświadczaniem miejsc prowadzi książka <span class="Apple-style-span" style="line-height: 20px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Georgia, 'Times New Roman', Palatino, 'Bitstream Vera Serif', serif; font-size: 14px;">Karla-Markusa</span><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"> Gaußa <i><a href="http://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/w-gaszczu-metropolii">W gąszczu metropolii</a></i>. </span></span><span class="Apple-style-span" style="line-height: 20px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;">Gauß nie jest gwoli jasności rewolucjonistą w sztuce budowania opowieści o podróżach. Powiedziałabym, że jest w stylu Austriaka pewnego rodzaju konserwatyzm i dostojeństwo :-). Autor <i>W gąszczu...</i> śledzi pobocza lub ukryte ścieżki europejskich metropolii i prowincji. Sugeruje inną perspektywę, prezentuje postaci tajemnicze, czasem przez lata całe zapomniane lub po prostu "nieaktualne". To bardzo ciekawa lektura, idealna dla poszukiwaczy pomysłu pod podróż. </span></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 20px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;"><br /></span></span>
<span class="Apple-style-span" style="line-height: 20px;"><span class="Apple-style-span" style="font-family: Times, 'Times New Roman', serif;">Ps. a na zdjęciu pałac książąt Lichtenstein w Lednicach, gdzie niebawem już będę bawić :-) </span></span>Antykwariat Pathttp://www.blogger.com/profile/01697167437406130291noreply@blogger.com0