wtorek, 5 kwietnia 2011
O złośliwości bibliotek
W poniższym tekście przeprowadzę wywód dotyczący podobieństw między kocimi figlami, a jawnymi złośliwościami książek zebranych w przydomowych bibliotekach, a którego wnioski prowadzą do niesłychanych w konsekwencji związków (niebezpiecznych) między pozycją „Straszydła na co dzień” Karela Michala, a wywiadem rzeką Rafała Ziemkiewicza „Wkurzam salon”.
Biblioteki są złośliwe. Ich bezsprzeczna przewaga, wynikająca z stagnacji chaosu (to nie żaden oksymoron, zaraz wszystko wyjaśnię) stawia je w uprzywilejowanej sytuacji względem bezbronnego człowieka, który w pewnym momencie swego życia dochodzi do wniosku, że przestał panować nad kluczowym elementem przestrzeni swego świata. Ileż to razy – z czysto jadowitej zawziętości – tytuły, których w danej chwili bardzo potrzebujemy – chowają się w swoich ciemnych norach i schowkach, drwiąc nam w nos. Jak się czujemy, kiedy uświadomimy sobie z całą goryczą, że część, tak bardzo lubianych przez nas tomów, najzwyczajniej w świecie przeprowadziła się pod inną strzechę. Nie wspomnę już o tych przewrotnych i zwodniczych „hitach”, które promowane, reklamowane wprosiły się do nas same, wyszarpały ostatni grosz z karty kredytowej, tylko po to – jak w kiepskim romansie o femme fatale, żeby z nas zadrwić swą wyrachowaną strategią „jeszcze raz to samo, tylko inaczej zmiksowane”. A książki wampiry? Wysysające z nas energię i zdrowy rozsądek ludzi pracujących, których powinnością w nocy winien być sen zamiast przewracania kolejnych stron? A opowieści z bohaterami „aż mnie szlag trafi”, czyli tymi wszystkimi złymi charakterami, zagrażającymi naszej życiowej harmonii? A eseje mącące w głowach? Doprowadzające na skraj szaleństwa, że tuż za rogiem czai się mroczna broń, czekająca na sprawnego oprawcę przysposobionego do jej użycia przeciwko nam bezbronnym, pozostającym tylko w piżamce pod lekką kołdrą w cichym domu (osobiście przeżyłam taki atak lata temu podczas lektury wywodów Aleksandra Dugina) w towarzystwie kota.
I w tym miejscu historii pojawia się kot, zwany też – w przypływach sentymentu – przez człekokształtnych kiciusiem. Zatem kiciuś, podobnie jak biblioteka, zwykł rządzić się własnymi prawami, pozostawiwszy mglistą mrzonkę, że o to ktoś z nas może być jego właścicielem. Posiadacze kotów – przepraszam, ludzie dzielący dom z kotem, na jego prawach – uściślijmy, z wrodzonym sobie masochizmem dzielą się z innymi, wszystkimi detalami dotyczącymi życia kiciusiów. A to o jego nocnych harcach, które nie pokrywają się dziwna sprawa z naszym cyklem dobry pracy, a to o swoistych przyzwyczajeniach powodujących, że kot jak wspomniana wcześniej książka pojawia się w zasięgu naszej mocy, tylko wtedy kiedy zechce. A to o ulubionych przysmakach, pozycjach które przybiera, ożywieniu podczas pewnych faz pogody i innych kosmicznych wybrykach, powodujących, że ilość historii, wzmianek i anegdot o kiciusiach jest tak ogromna, że pozostaje tylko żal, że żaden kot tych historii nie przeczyta. Chyba, że sam potrafi opowiadać lepsze.
Konkludując domowe biblioteki i goszczące w domach koty to żywioł nieprzewidywalny i często prowokujący myśl, że jedno i drugie charakteryzuje się tendencją do psotnej złośliwości wobec człowieka.
Tak właśnie prawie jak za kotem, goniłam dziś po przydomowej bibliotece w poszukiwaniu książki z opowiastkami Karela Michala „Straszydła na co dzień” (czechosłowacka premiera książki odbyła się 1961 r.). Niestety, tym razem Straszydła i biblioteka, okazały mi prawdziwą stronę kociej natury. Jednym słowem stało się tak, że książki znaleźć nie mogłam. A szkoda, bo to ta pozycja, pasująca świetnie do natury antykwariatu (tego Antykwariatu, rzecz jasna) byłaby, jak znalazł. Dla ścisłości dodam, że historie z powyższej książki są tak niesamowite, dobrze skonstruowane i mają tak wielką moc przypasowania ich do pewnych sytuacji z życia wziętych (choć teoretycznie opowiadają o zmorach – ale czyje życie, to nie walka z własnymi zmorami? :-), że jeśli „Straszydła...” łaskawie powrócą na widoczne miejsce, to na pewno je wyciągnę na witrynę Antykwariatu.
I zamiast Michala został mi tylko pod ręką wywiad rzeka z Rafałem Ziemkiewiczem. To wydawnictwo, leżało tam gdzie je odłożyłam, widoczne, lśniące, zachęcające do wzięcia w rękę. A, że i tak planowałam napisać o tym słowo, niech więc będzie.
Zacznę od tego, że mam zawsze lekki dystans do formy wywiad-rzeka. Zwłaszcza, kiedy pytający i pytany są w dobrej komitywie, w gruncie rzeczy zgadzają się ze sobą w każdym punkcie, a do tego pytający jest zdecydowanie mniej dominującą osobą niż jego rozmówca. To nie zarzut w gruncie rzeczy, tylko uwaga na marginesie. W tym wypadku też tak jest, w zasadzie aby mieć pełne czy choć w połowie pełne zdanie o tym co mówi Ziemkiewicz, trzeba znać jego książki, publicystykę, życie w obrębie sfery publicznej. Książkę podzielono na części których tytuły wskazują na wcielenia/aspekty osobowości/aktywności bohatera. I to akurat jest zabieg fajny, który w prosty sposób porządkuje ewentualny chaos i popadanie w dygresje, jakie spotyka się przy takich okazjach. Na pewno Ziemkiewicz starał się być open, we fragmentach dotyczących życia prywatnego i nie bez powodu wiele razy wspomina żonę, córki, rozwód itp. Ale w sumie to część najsłabsza tego materiału. A po co się tłumaczyć w takiej formie?
Bardzo ciekawa jest dla odmiany część opowiadająca o Ziemkiewiczu jako autorze fantastyki, ruszającym na „podbój czytelników” wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Pierwsza sprawa, kwestia autorów piszących fantastykę czy horror, a kontra tak zwanych poważnych pisarzy w czasach PRL, to naprawdę fajny temat. Druga rzecz, to ciekawy opis środowiska, specyficznego dodajmy, które już nie istnieje w takim kształcie i choć mi na przykład, jako czytelniczce tamtych periodyków z lat 80., wydaje się, że to chwila minęła, to właśnie takie wywiady uświadamiają mi, że jest zupełnie inaczej. Ciekawie się dowiedzieć o motywach podejmowania danych tematów, o wyobrażeniach, o konstrukcji fabuły. W sumie, mogłoby być tego więcej. Dalej jest story UPR, to wiadomo mniej więcej co i jak. Następnie nieco społeczno-gospodarczej tematyki, gdzie Ziemkiewicz zastrzega, że sam głowy do biznesów i księgowości nie ma, ale jako publicysta w gospodarce i ekonomii dobrze się czuje. I tu mam lekki zawód. Bo w sumie, jako osobę właśnie w tej gospodarce i ekonomii siedzącą po uszy (w sensie prowadzenia działalności gospodarczej:-), to często mnie nawiedza to widmo złotego wolnego rynku, właśnie jako widmo, że to tak panie wcale prosto nie jest. Co jeszcze? Nic. Więcej nie było momentów. Może tylko fragment o tym, jak bardzo prowincja USA jest nastawiona na uczestnictwo w czynie społecznym, a ten u nas to zdecydowanie forma obśmiana.
Można przeczytać, a można nie czytać. Pewnie dość mętnie podsumowałam, ale naprawdę trudno mi zachwycić się, ale jeszcze trudniej zganić. Choć naprawdę to deklarowanie o nie-salonie, kiedy z tym salonem w jakiejś symbiozie na poziomie potrzeby opozycji się jest, to w sumie nic wkurzającego.
Koty i książki potrafią wkurzyć bardziej :-) także domowy salon...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mam tak samo z moją biblioteką.
OdpowiedzUsuń