Po lekturze tych dwóch książek dochodzę do wniosku, że w rozgrywkach "system" kontra "człowiek", nadal mamy 3:1 dla "systemu". I zastanawiające jest to, jak wiele znajdujemy usprawiedliwienia dla pewnych form sprawowania czy raczej organizowania władzy. Koniec świata łagrów czy kres inwigilacji tekturowej tajnej policji wcale nie oznacza, że doszło do ostatecznego rozgromienia i poskromienia zakusów jednego człowieka wobec drugie człowieka.
Zacznijmy od łagrów, w końcu mają nieco więcej lat niż NRD-owksa STASI. Na fali reklamowanego filmu "Niepokonani" przeczytałam literacką inspirację, czyli "Długi marsz" Sławomira Rawicza. Filmu jeszcze nie widziałam, recenzje nie zachęcają, choć Ed Harris gra, a ja lubię tego aktora. Z drugiej strony Ed Harris zagrał też w "Kopi mistrza" Agnieszki Holland, a ten film - delikatnie mówiąc - to gniot straszny. Mimo, że naprawdę uwielbiam filmy o kompozytorach muzyki, tego oglądać się nie dało. O książce "Długi marsz" też nie da się powiedzieć, że to arcydzieło. Nie tylko ze względu na kontrowersje, jakie ściągnęły na siebie dociekania związane z autorem (Rawiczem) i jego interpretacją nie-swojej przygody. Czyta się ją lekko, szybko, wartko, ale jest w niej pewna niepokojąca łatwość i powierzchowność, która ostudziła mnie mniej więcej w połowie drogi przez Mongolię. W zasadzie - poza refleksją na temat "imperium króla śniegu", pokazaniem mechanizmu wciągania aparatu prawnego do realizacji polityki dyktatora, nie jesteśmy świadkami przeżyć, przemiany bohaterów. Właściwie nic się nie dzieje, poza tym co może dziać się na trudnej i nieznanej drodze przez krainy, w których poległby nie jeden z gwiazdorów współczesnej szkoły przetrwania. I to mnie nieco dziwi, bo wystarczyło mi kilka tułaczych eskapad po Bałkanach i Karpatach, żeby przekonać się ile z ludzi wtedy wyłazi, jak zderzają się światy, stereotypy, jak podróż zmienia. A przecież w tej książce nie mamy nawet do czynienia z podróżą, tylko z szaleńczą ucieczką z potwornej krainy zwanej łagier. Jednak nie żałuję, że przeczytałam "Długi marsz" i nikt nie powinien. Bo w porównaniu do seriali o zbrodniach hitleryzmu (jak to mawiamy w domu oglądając kanały TV z cyklu "historia" - wieczór bez naziola, to wieczór stracony), jakoś tak masowej eksploracji "radosnych" eksperymentów Związku Radzieckiego nie obserwuję. W gruncie rzeczy najbardziej przerażającą stroną tego tematu jest, to jak niewiele ucieczek z łagrów było, proporcjonalnie do ilości ludzi tam wywiezionych. I rzeczywiście przejście przez Syberię, Mongolię, Tybet, Butan, aż do Indii i Chin - jako przykład ucieczki totalnej - pokazuje, jak bardzo był to system straszny i jak długo miał się dobrze, zarówno pod względem realnego funkcjonowania, jak i mentalnego.
NRD i STASI nie miało szans na podtrzymanie czy wykreowanie mitu awangardy rewolucyjnej. Idę o zakład, że o ile KGB w pop kulturze, jakieś uznanie ma i cieszy się mroczną, ale jednak estymą, to STASI to syf nad syfy i chyba do dziś trudno niektórym wyobrazić sobie, że ten dziadowski kraj tekturowych aut i kiepskiego plastiku mógł zbudować taką maszynerię. Dlatego chyba koszulki z czerwoną gwiazdą dają ciągle przyzwoity zysk, a nie ma (chyba) masowego zapotrzebowania na konfekcję z logo DDR. "Szkoda", wszak przecież ekipa wschodnich Niemiec wyciągnęła najlepsze nauki z lekcji Wielkiego Brata. Być może to kwestia estetyki, i żaden NRD-owksi przywódca ani działacz nie nadawał się na ikonę pop-kultury nawet po wielkim retuszu fotografii.
Nie mniej, druga książka, traktująca również o ucieczkach od systemu, pokazuje eNeRDowo w strasznym świetle. Historie, które zebrała Anna Funder w książce "Stasiland" pokazują inny niż sowieckie łagry, ale rownie parszywy obraz zniewolenia. Straszne jest to, że gro bohaterów z którymi rozmawiała Funder nie mogło doczekać się (wyświechtana fraza) sprawiedliwości już po obaleniu muru i miało poczucie, że część społeczeństwa (nawet ta Zachodnia) chciałaby to zamieść pod dywan. Bardzo dobra to książka i warta przeczytania.
Podsumowując: jako przeciwniczka wszelakich systemów opresji od lewa do prawa, przez rozmemłany dyktat liberalnego konsumpcjonizmu (tak, tak konsumpcjonizm jest rodzajem terroru, choć zdecydowanie przyjemniejszym - to tak zwane zażarcie się na śmierć do zesrania) zaliczam obu książkom plusy. Z naciskiem zdecydowanie na Anne Funder i jej "Stasiland".
Widziałam wczoraj film - i nie jest taki zły, jak na to by wskazywały recenzje. Choć epilog jest zbyteczny.
OdpowiedzUsuń