Widząc już z czytelniczego statku zarys portu pod tytułem "finał lektury" przebrnęłam przez lekturę biografii Czesława Miłosza autorstwa Andrzeja Franaszka. Być może nie powinnam w tym miejscu używać formy "przebrnęłam" bo w przypadku nieprzyjaznej interpretacji, ktoś może odnieść wrażenie że lektura mi nie przypadła do gustu lub była zwykłą nudną cegłą biograficzną zabarwioną kultem pośmiertnym wybitnego poety. Nie. Choć w sumie - jak się uprzeć, to i tak można opracowanie Franaszka odebrać ;-) Ale bądźmy poważni, przynajmniej przez chwilę...
Przepływając przez dziesięciolecia opisu zmagań, prac, pasji i namiętności Miłosza, żeglowałam z ciekawością po 20-leciu i okresie powojennym. Ale im więcej w tym było Miłosza, tym częściej myślałam o (oczywiście pojawiającym się w książce) Witoldzie Gombrowiczu. Gombrowicz jest mi chyba jedynym bliskim polskim pisarzem z tak zwanej już teki klasyki wybitnych. Tu pozwolę sobie na drwinę lekką, a może szczyptę ironii, bo nie chodzi o twórczość i umiejętności poszczególnych pisarzy, ale o ten szczególny sposób w jaki później "polska opinia krytyczna" czy "opiniotwórcza" ma w zwyczaju o twórcach pisać. A jest to rodzaj narracji interesujący, bo mamy zazwyczaj do czynienia z dwiema binarnymi biegunami: zły / dobry (ujarzmić, zdemaskować lub wynieść na piedestał i gloryfikować), pomiędzy tymi wariantami jest jeszcze jedna możliwość, mały wytrych pt. pochylmy się z troską nad słabościami. Wszystkie trzy formy narracji średnio trawię. Nie znoszę też tek pobłażliwego pochylania się nad ludzkimi słabościami. Nic mnie tak do białości nie wkurwia jak protekcjonalne traktowanie drugiego człowieka. W założeniu, że nie ma ludzi bez umiejętności pogrążania się w słabościach - bo są integralną częścią kondycji homo sapiens - pobłażanie i litowanie się nad słabościami uważam za wyjątkowo obrzydliwe. Wolę chłodne relacje z wpadek, numerów, przewałów czy po prostu przypadków złego zachowania, które były udziałem nas wszystkich, w tym także i tych wybitnych.
Wspominając Gombrowicza pomyślałam sobie, że ten również nie oparł się temu co można zrobić z kimś poza nim. W zasadzie - a czy zresztą warto się tym przejmować? Pewnie nie, choć śmieszne jest czasem obserwowanie kto i w jakim celu używa czy "nakłada na siebie" Gombrowicza. Z drugiej strony - wchodząc w publiczne porzucamy wszelkie nadzieje, wszelkie żale, obrazy, czy dąsy, bo o to co upublicznione, powiedziane, zademonstrowane... może zostać zinterpretowane, zacytowane, przywłaszczone i powielone, ba nawet powołane :-) Zatem, subiektywne potyczki z literaturą to jedno, a funkcjonowanie tejże w obiegu to zupełnie inna rzecz.
Stu@ Rozważając kwestię blogów - doszłam do wniosku, że długie pauzy i okresy posuchy mego blogowania nie wynikały z tego, że oto tematy mi się skończyły, czy też życie małżeńskie wchłonęło potrzebę dialogu, ale chodziło o organiczne zatrucie short komunikacją w stylu FB. Pierdnięcia i beknięcia zmieszane ze szczeknięciami i wrzaskami. Nie neguję umiejętności wypowiadania się w sposób zwarty i krótki, ale neguję głupotę wynikającą z redukcjonizmu, gdzie forma wymiany zdań zamienia się w albo niekończące się diatryby przytakiwania, albo jednozdaniowe złote myśli - wcale nie wnoszące wiele do dyskusji, bo to każdy jakby swój okrzyk w tłumie rozpaczy zamieszczał. Osobiście podchodzę do FB, jak do słupa ogłoszeniowego, na którym ma aktywność powinna ograniczyć się do klikania like it, lub wzruszenia ramionami. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu osób pełni ten serwis rolę terapeutyczną i tu jestem w stanie dostrzec jego pozytywną stronę działalności. Gdyby świat miał o tych kilka milionów frustratów więcej, to naprawdę niech lepiej wrzucają fotki na FB, piszą że są wspaniali i nawet akt zakupu dywaniku może urosnąć do rangi gestu wyboru estetycznego bądź i społecznego ;-))) Dlatego: blogujmy swoje i jak to w naszych czasach: jakoś to będzie ;-)
OdpowiedzUsuń