Trzy lata temu zmarła moja mama, a mi ciągle wydaje się że pojechała do Rosji i muszę zadzwonić żeby dała spokój i wreszcie wracała (to z powtarzającego się snu).
5 września 1957 roku J. Kerouac po 6 latach czekania wydał W drodze. Urodziłam się 5 września - choć nieco później - więc myślę sobie, że pewnie to z tego błahego powodu lepiej się o niej wyrażam niż o innych książkach z tego okresu. Może też dlatego, że najważniejszą uwagą jaką uczynili beatnicy było to, żeby nie bratać się z mieszczanami, bo to zawsze kończy się źle.
Co do On the road - mamy teraz nowy film, od 12 września u nas w kinach.
Od kilku dni zastanawiam się, jak wiele złych lub nieodwracalnych rzeczy spotyka nas w życiu i jak bardzo te dobre są zawsze podszyte czymś gorzkim. Nie mam nic przeciwko temu, że życie nie należy do najmilszych epizodów - bo nikt nie daje gwarancji dla tego towaru - ale najgorsze jest ten moment, kiedy uświadamiam sobie ile czasu zmarnowałam choćby na podtrzymywanie bezsensownych relacji z jakimiś światami zupełnie mi obcymi. Nie ma innego źródła krzywdy dla człowieka jak inny człowiek, lub on sam. W perspektywie wielu możliwości jakie mimo wszystko i ciągle daje nam funkcjonowanie w tym świecie, to dość żałosna konstatacja. Stadność ludzi, to lepienie się do siebie, to natarczywe tkanie relacji, wspólnotowość, kastowość czy cholera co tam jeszcze - to jest straszne. To jest horror.
Podobno najtrudniej jest spisać wewnętrzny tok myśli - ...racja to, wręcz jest to niewykonalne.
* Grafika na dziś pożyczona z blogu, który możecie znaleźć tutaj.