środa, 1 maja 2013
Bajeczki
Dzień przypadający na początek miesiąca maja jakoś nigdy nie wzbudzał we mnie emocji związanych z świętem pracy. Zawsze była w tym celebrowaniu pewna przewrotność - nie pracować w święto pracy. Dziwne. Nie, że naganne. Jak wcześniej pisałam: zarobić się na śmierć, też żaden pożytek. Osobiście, jakoś zawsze odbierałam "majowe święto" jako cezurę dla noszenia butów letnich. Choć i pod tym względem (jak widać za oknem) data ta bywa zwodnicza. Od 9 lat, 1-maja ma nowe konotacje - to czas magicznego wstąpienia do Unii Europejskiej :-). Zatem, skoro nie o pracy i nie o pantoflach, to będzie bajeczka unijna....
O programach unijnych mogłabym napisać sporo, i dobrego i jeszcze więcej złego :-), ale najlepsze są te najśmieszniejsze kawałki, zwłaszcza jeśli są podlane odrobinę czarnym humorem.
Ostatnio miałam dziwną okazję i swego rodzaju nieszczęście zapoznać się z pewnym międzynarodowym przedsięwzięciem - fundowanym z środków unijnych, którego celem jest szeroko i dość ogólnie podjęta inicjatywa na rzecz aktywizacji młodych/dorosłych bezrobotnych. Program polega na tym, że oto z dalekich południowych Włoch wyselekcjonowano (powiedzmy) dziesiątkę młodych bezrobotnych z wykształceniem (można tak ująć) raczej humanistycznym, zaopatrzono w gotówkę i przysłano do polskiego partnera - organizacji, która podjęła się przez trzy miesiące niańczyć ową grupę w programie treningu kariery (cokolwiek to znaczy). W skrócie rzecz ujmując - tam nie ma pracy, więc wysyłamy ludzi gdzieś za granicę aby pozyskali nowe kompetencje w czasie programu, który gwarantuje im przelot, pobyt, kieszonkowe, opiekę "tutorów"i miesięczny kurs angielskiego. Pytanie: po co jechać do Polski na kurs angielskiego?
Tak więc nasza grupa z Italii przybyła do gościnnego Wrocławia, została zakwaterowana, obsłużona i wysłana na specjalnie dedykowany kurs, po zakończeniu którego ludzie ci mieli podjąć pracę/staż przez 2 miesiące w krajowych instytucjach związanych z kulturą (mieszczących się we Wrocławiu).
I w tym momencie zaczęły się problemy.
Po pierwsze Włosi przybyli z przeświadczeniem, że będą szlifować angielski. Zaskakujące, bo jakoś tak mi się poskładało, że zazwyczaj krajowa młodzież w takiej sytuacji udawała się na Wyspy samodzielnie i to do pracy bynajmniej nie-oferowanej i gwarantowanej - ale to czysta złośliwość przeze mnie przemawia :-). Po drugie Włosi - wcale nie byli zachwyceni propozycjami staży, i ze zdziwieniem reagowali na informację, że nie mogą szczególnie wybierać i sprawdzać kolejnych możliwości i wariantów. Kiedy już zaś pojawiali się na "wywiadzie", w momencie sakramentalnego pytania: jaka jest twoja propozycja, co chciałbyś/chciałabyś u nas robić?, odpowiadali magiczną formułą: nie wiem... (ponieważ oczekiwali, zgodnie z wymogami programu - jak się okazało, że każdy ich dzień, każda umiejętność którą nabędą została specjalnie dla nich przygotowana. Jedną pewną rzeczą była chęć "szlifowania angielskiego". Na możliwość realizacji projektu z dzieciakami, które zajmują się nauką włoskiego zareagowali alergicznie - nieee, to nuda, to nie to, bo trzeba mówić po włosku...
:-) Jednocześnie wszyscy (mimo prawie 30. na karku) nigdy nie pracowali, nie mieli pomysłu na pracę... poza magicznym szlifowaniem angielskiego.
Obserwacja grupy była bardzo ciekawa. Bo udział w tym otępiającym programie nie przyniesie im nic szczególnego - poza wizytacją Polski, kraju w którym nigdy wcześniej nie byli. Ani jednej osobie z "włoskiej delegacji" nie przyszło do głowy, że jedyną wartość, którą mogliby wynieść z tej 3-miesięcznej wycieczki omijają na własne życzenie. Podejmując się nauki włoskiego mogliby sprawdzić się w roli lektorów, poznaliby lepiej miejscową społeczność (czy nie jest to przykaz unijny?) i mogliby nabyć konkretnego fachu. A jeśliby do tego poszli na kurs polskiego ich wartość podskoczyłaby jeszcze bardziej, bo angielskiego nauczą się szybciej na Malcie, albo parząc kawę w londyńskim City. Niestety, nic z tego nie będzie. Najbliższe miesiące spędzą siedząc na głowach swoich "tutorów", którzy z rozpaczy wymyślą im zadania dla zabicia czasu, pozorujące nabywanie umiejętności. Nie zrobią nic konkretnego, bo wszak tutaj sprawy załatwia się po polsku. Wrócą do siebie, opowiedzą o zimnej Polsce gdzie marzli cały czas... i zapiszą się na kolejny unijny program dla bezrobotnych. Bez żadnej własnej inwencji.
Moja koleżanka, przeglądając ich CV stwierdziła z niesmakiem: kuwa, ja bym w ich wieku wstydziła się przyznać, że pracowałam nigdzie, że nie szarpnęłam się na coś dla własnej dumy czy frajdy.
Jest w tym jakaś śmieszno-straszna prawda. Bo, jeśli nawet uważam, że rynek pracy w naszych czasach to nie bajka, a jego meandry przypominają często podstępne mętne wiry, to widzę w takich programach więcej krzywdy niż pożytku. Bo czy czasem nie są tylko po to, aby czymś tych ludzi zająć? Bo na pewno nie po to, aby dać im szanse na pracę. Oczywiście, nie ma tego złego co by na dobre niektórym nie wyszło. I włoska organizacja zarobi - bo zrealizuje program i polski partner bo pobierze procent za obsługę projektu. Tyle, że to pieniądze wydane na kaprys i nic więcej. Im dłużej obserwuję miękkie i twarde programy unijne, tym bardziej przekonuję się, że inwestycje w tak zwany kapitał ludzki to wirtualne czary mary i często nie bardzo sensowne.
Kończąc włoską story, przypomniałam sobie film Giuseppe w Warszawie. Żeby choć jedna osoba z tej grupy wykazała podobną determinację, to szybciej poradziłaby sobie niż "szlifując angielski" nad Odrą :-), ale to już zupełnie inna bajka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz