niedziela, 23 czerwca 2013

Pierwszy z trzech

Mam przynajmniej trzy zaległe opowieści, które akuratnie poukładałam w pamięci pod kątem tego bloga. Plącząc się w niemocy odnalezienia czasu dla siebie dochodzę do wniosku, że czas to nie tyle pieniądz, ale przede wszystkim życie. Im mniej go na własny użytek, tym większe niebezpieczeństwo, że ktoś/coś wysysa z nas życie...

Wczoraj przy okazji wizyty B. we Wrocławiu rozpętała się mini burza. Z jednej strony na uczelni - gdzie swój wykład miał wygłaszać B. - pojawili się liczni antagoniści z dość jednoznacznym hasłem sprzeciwu wobec występów B. (choć akurat myślę sobie, że za ich sprzeciwem nie stoi znajomość lektury książek B., a jego biogram). Z drugiej strony włodarz miasta - obecny na wykładzie - dość mocno zareagował na całe zamieszanie (bo i policja się pojawiła uzbrojona) stwierdzając, że w "jego mieście" takie numery nie przejdą. Well, nie spodobało mi się ani jedno, a ani drugie stanowisko. W tym wszystkim jakoś B. wyszedł najlepiej, mówiąc że sory publiczności, że z jego powodu musiała być świadkiem takich sytuacji.

B. jest ostatnim  żywym podmiotem z sfery idei, który jest rozpoznawalny w Europie, a który można opatrzyć znakiem nasz i dlatego mam wrażenie, że tak bardzo jest eksplorowany na potrzeby szerokich mas. Tyle, że jeśli brać na poważnie wieszcze opinie, że rola humanistyki marginalizuje się, nie tylko poprzez eugenikę tej dyscypliny jako kierunków nieopłacalnych rynkowo, ale też dlatego, że politycy mają w coraz większym nie-poważaniu humanistów i ich opinie, to cały ten spór nie ma żadnego znaczenia. Z punktu widzenia mojego winkla sprawa może nie jest tak oczywista, bo zdaje mi się, że zapłacimy straszną cenę za marginalizowanie i deprymowanie humanistyki. Jednak czy będę nad tym lamentować? Lamentować może tak, nawracać - nie. Humanistyka jako dyscyplina refleksji nad życiem i relacjami ze światem oraz wartościami zawsze jawiła mi się jako ostatni bastion ochrony przed  byciem ostatnim wykształconym i sytym palantem. Bo nie jest problemem robienie pieniędzy - problemem jest ich wydawanie. Rozbijając na czynniki pierwsze powiedzenie, że "pieniądze szczęścia nie dają, tylko zakupy" - to nie na pieniądzu należy się skupiać, ale właśnie na zakupach.

Wróćmy do B. To złożona (choć bez przesady) historia - dla mnie. Ceniłam sobie B. za skonstruowanie (pod koniec lat 60. czegoś w rodzaju definicji kultury, jako matrycy wartości - to było świeże, zapowiadające zmiany. Później - po emigracji  - książki B. stawały się coraz łatwiejsze, coraz ładniejsze, coraz bardziej serwujące gotowe refleksje, a to na temat śmierci, a to na temat strachu przed wyłączeniem z obiegu komunikacji itd. Gotowe ściągi do cytowania, recepty dla opisu świata. Za mało pytań, za mało dyskusji. Z perspektywy czasu zdaje mi się, że to dobra lektura dla nastolatków lub ludzi zabieganych - a tych zabieganych wszak jest coraz więcej :-)

Przejdźmy do włodarza miasta - czy miasto może być czyjeś? Jako struktura złożona w przestrzeni i czasie jest sumą doświadczeń jego wszystkich przeszłych, teraźniejszych i przyszłych mieszkańców, przejezdnych, najeźdźców, turystów itd. Moje miasto, to miasto każdego w danym czasie i przestrzeni. Nie należy do żadnego z reprezentantów "ludu". I tu jest problem, bo mylenie publicznego z prywatnym jest skazą naszą w skali strasznej. Kilka razy w tygodniu obserwuję publiczną jednostkę, gdzie jej kierownictwo dla celów prywatnych (komercyjnych i życiowych) wykorzystuje zasoby ludzkie nie widząc w tym nic zdrożnego. Ta utrata tego instynktu samozachowawczego jest żenująca. Stąd już blisko do postawy "w moim mieście". Może lepiej zadać pytanie: dlaczego w naszym mieście tak się dzieje, gdzie leży problem, od czego się zaczął i jak go rozwiązać. Bo jak wcześniej napisałam brać pod uwagę głos tych, którzy nie czytali, a wiedzą/widzą więcej tak samo jest mi trudno, jak zgadzać się z tym, że miasto/władza etc. jest częścią prywatnej sfery posiadania do niego/niej prawa.

Na koniec, krótka anegdotka o tym, dlaczego warto humanistykę praktykować jako sztukę refleksji nad swoją postawą wobec życia i społeczności. Oto kilka dni temu, w rozmowie po części prywatnej dowiedziałam się, że osoba publiczna, zdecydowanie zamożna zaopatruje się w kosmetyki u pasera. dzięki temu za puder wart 100 PLN płaci 30 PLN. Well, nawet kwestia oszczędności nie jest dla mnie argumentem "za" - zwłaszcza w tym przypadku, gdzie zarobki zdecydowanie pozwalają na zakup pudru za 100 PLN :-). "Kurier", który udał się do pasera po kosmetyk spotkał się z jego strony z taką uwagą: "aaa, to dla tej starej blondyny, nie?". I tu jest najmocniejsza kropka nad "i" - w tym układzie pozostanie się zawsze na pozycji "starej blondyny" kupującej na lewo produkty. Nielegalność i brud tej transakcji pozwala "sprzedawcy" na sprowadzenie do tej pozycji "kupującego" - w sposób jawny.
Jeśli więc humanistyka nauczyła mnie nie-kupowania u pasera, to uważam, że to i tak jest dużo :-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz