Skoro w ostatnim czasie, tak wiele zdarza mi się rozmawiać o czasie (czasie w czasie:-), to poza biadoleniem na jego upływ, niszczycielską moc, melancholijne ukąszenie itp itd, czas ma również sporo zalet - w sensie jego upływ. Dotyczy to pięknej perspektywy oddalenia i weryfikacji. Nie, nie chodzi o takie dostadne: łał, jakie to było bez sensu, jakie złe, brzydkie, dziecinne i trąciło myszką. Chodzi o sprawy, tematy, przypadłości, które choć ważne czy istotne straciły jednak moc. Pomyślałam sobie tak o niektórych dziełach artystycznych i literackich....
A więc oto taki mini ranking - mini, czyli "Piątka" bo nad dziesiątką musiałabym się głębiej zastanowić - wielce emocjonujących mnie rzeczy, które straciły swoją moc wraz z upływem czasu...
Uprzedzam, to nie jest łatwa do obśmiania lista, przewidywalny trop spraw, które "wiadomo, że musiały odejść".
1. Melancholia pięknego Remarque'a
Dopiero rozmowy z nastoletnim synem mojej przyjaciółki pozwoliły mi powrócić do czaru tej melancholii ostatniego realistycznego romantyka Weimaru. Po wielu latach okryty patyną, Remarque wrócił - ale nie jako figura triumfująca, lecz mocny akcent dla przeszłości. Bo Remarque'a w naszych czasach (a może w każdych:-) należy czytać będąc nastolatkiem. To jest wówczas fajna lektura, a skłócenie z życiem i z sobą (ale w sposób aksamitny) bohaterów pasuje jak ulał do rozterek w wieku lat 15 czy 17. Co ciekawe, ostatni raz po Remarque'a sięgnęłam mając jakoś tak lat 30. Byłam po wizycie u dentysty, na dworze mróz trzaskający, a mi wpadła story o romansie w sanatorium dla chorych na płuca rozgrywającym się w Szwajcarii. Rzecz działa się już po wojnie i z wielkim żalem zauważyłam wówczas, że zagłada wojenna zabrała również wszystko co najlepsze z mojego pisarza. Warto czytać Remarque'a - to świetne fabuły, jak miłość to na wysokim C, doskonałe dialogi i garść cytatów pasująca idealnie do nastoletniej wrażliwości. Zbliżając się do 40. mimo wszystko mam wiele ciepłych uczuć dla Czarnego Obelisku i Trzech przyjaciół, ale myślę że to już nie wróci, bo wyparowało razem z kolagenem wokół oczu ;-)))))
2. Proza Eliadego
Mircea Eliade wielkim religioznawcą jest / był. Tu nic się nie zmieniło. Gdyby nie poznanie jego opracowań, które z powodzeniem przykuły mnie do zacisznego piętra bibliotecznego, z którego wyruszyłam w niezwykłą podróż po krainach i strukturach myślowych nie do opisania, moje życie byłoby o wiele uboższe :-). Czytałam Eliadego religioznawcze traktaty już po lekturze Blake'a i kilku innych mistyków - więc jakby ta uporządkowana moc i tok myślowy ME trafił na odpowiednio przygotowany grunt. Nigdy pewnie nie zostałabym fenomenologiem religii w ramach kulturoznawstwa. Ba nigdy by mi to do łba nie przyszło. W ramach totalnego zakrętu i konsumpcji ME. Przeczytałam oczywiście wszystkie jego dzienniki i pamiętniki. Do tej pory lubię Dziennik Indyjski. Z dwutomowego hitu zaś Zapowiedź równonocy zdecydowanie wydaje mi się autentyczna niż Świętojańskiego żniwa, w którym mam wrażenie Eliade nieco kluczy, zwłaszcza w obliczu sławy. Próba labiryntu, to myślę że interesujące, ale jednak typowe "bla bla" wywiadu rzeczki robionej z uznanym intelektualistą. Ciekawiej widzę Eliadego z czasów wielkich sukcesów w okruchach wspomnień i uwag Constantina Noiki - przytaczanych przez Gabriela Liiceanu. Jednak i praca naukowa i te zapisy dziennikowe to nadal Wielka Sprawa. Eliade, co nie jest żadną tajemnicą, tworzył też beletrystykę. Najsłynniejszą jego książką była Majitreji, czyli rzecz o zakazanym romansie i łamaniu przepisów kastowych. Znam też wersję samej zainteresowanej pt. "Mircea" - nie tak rozreklamowaną, a jednak o dwie długości przynajmniej lepszą. Osobiście miałam hopla na punkcie książki Wesele w niebie - posępne misteria wielkanocne miedzy miastami a górami Wołoszczyzny i Transylwanii. Jakiś czas temu - lat może cztery - próbowałam sprawdzić raz jeszcze moc tej prozy. Niestety, i pod względem stylu i sposobu narracji oraz konstrukcji, jakoś się nie dało strawić. Prawie jak filmu FFC Młodość stulatka, bądź co bądź wariacji na podstawie Eliadego pod tym samym tytułem.
3. Malarstwo Roy'a Lichtenstein'a
Szkicownik portretów genialnych jazzmanów, który następnie - moim zdaniem w o wiele bliższy człowiekowi sposób niż Warhol - oddał mgnienie myśli popartu i popkultury (warholesek i naśladowców też mi dzisiaj już trudno byłoby analizować poważnie). Zanim napiszę trzy skromne zdania o RL, muszę tu jedną sprawę wyjaśnić: nigdy nie pier...łam się jeśli chodzi o sądy i pokłony bite malarstwu; nie ma nic to wspólnego z szacunkiem czy znajomością prawideł i tajników estetyki czy historii sztuki. Nie szczególnie będę więc ślinić się nad impresjonizmem, część banialuków renesansu i baroku uważam za przewalone, futuryzm nie podszedł w ogóle w tej dziedzinie, a nadmierny szał na symbolizm niektórych artystów powoduje we mnie głęboką niechęć i nieufność w stosunku do ich ostentacji. Lubię dla odmiany awangardę rosyjską, angielski pejzaż, figuratywne obrazki malarskie z okresu gotyku z obszaru Francji, szkic i grafikę XVII-wiecznej Francji i jeszcze parę rzeczy, ale w sumie nie o tym ten wpis ;-). Lichtenstein poraził me serce opisem i zapisem świata, który określiłam w wieku nastoletniej "znawczyni sztuki" jako:
- doskonały opis mojego świata przepuszczony przez maszynkę kodów popkultury
- fantastyczne wręcz nawiązanie do gotyckich scenek rodzajowych, tak dobrze mi znanych jako "domniemamy wjazd pani księżnej Kunegundy takiej, a takiej do zamku Emte Rente". Była w tym malarstwie RL jakaś pierwotna ciekawość ludzi i świata, uchwycenie tego jednego momentu, zastygły ruch, a jednocześnie - właśnie - ruch. I te czyste barwy. Miodzio. Mocny obrys. Płaskie, silne światło. Sekwencje komiksu. Tekst łączący się z obrazem. Lichtenstein zdawało mi się zdefiniował moją ocenę koloru i sposobu z nim postępowania. Oczywiście marzyłam tylko takich wnętrzach i tylko takich reprodukcjach (album posiadam do dziś). Jednak z czasem przyszło mi do głowy, a następnie zamieniło się w pewność - to nie Lichtenstein był celem, był pewnie w jakimś stopniu detonatorem dla konkretnych przemyśleń dotyczących sztuki. To postrzeganie i używanie kolorów, zachwyt nad czarem uchwycenia niepowtarzalności było już wcześniej i wykracza poza geniusz - eleganckiej jak sukienka Balenciagi - sztuki Lichtensteina.
...teraz tak jeszcze sobie przeleciałam stronę fundacji RL - jest dobrym malarzem (nie był, ale jest), już nie dla mnie w tej bliskości, ale nie żałuję zachwytów :-)
4. Wykonanie Czterech pór roku A. Vivaldiego przez Herberta Karajana.
Myślę, że to nagranie, ta szarża, energia i szał (uporządkowany, systemowy, perfekcyjny szał) dyrygenta pochodzącego z Salzburga łamały serca i głowy wielu, wielu ludziom. Herbert to był idol i gwiazdor w jednym (tu uwaga na marginesie - te dwie postawy nie muszą się łączyć ze sobą, co więcej mogą się nawet wykluczać :-). Jedyny dla którego w Austrii pozostawiono "von", jedyny bez śladu szlamu zrzucający ze swej klapy odznakę NSDAP, wizjoner przemian odbioru muzyki, otwarty na media i na show. Herbert to geniusz i taka wydawała mi się w jego wykonaniu interpretacja Vivaldiego. Z czasem, przeraziły mnie niektóre manierystyczne wyprawy dyrygentów, interpretatorów i eksperymentatorów. Nie szczególnie też lubię to rubaszne zblatowanie muzyki klasycznej z komercyjną miękką oprawą. Jeśliby spojrzeć na muzykę, jako muzykę - bez tego niepotrzebnego zadęcia, to nie trzeba się wygłupiać żeby dotrzeć do ucha słuchacza. Karajan, tak mi serce podpowiada, nieco uchylił drzwi, dla tego szołmeńskiego następstwa. Jednak to nie jest przyczyn, dla której nie słucham już jego interpretacji. W pewnym momencie opadała ze mnie potrzeba obcowania z perfekcyjną szarżą :-)
5. Młoda Polska
Na koniec chciałam dorzucić coś naszego. Z czasem - zrozumiałam całą awersję, cały organiczny gniew i ironię aż do śmiechu pokolenia XX-lecia wobec twórców Młodej Polski. Nawet krytyka literacka z tamtego czasu nie szczególnie mi się poddaje do czytania. Jest w poezji kilka spraw, które oczywiście do tej pory ciepło przechowuję, pamiętam, ba potrafiłabym zresztą zarecytować. Nie ma to nic wspólnego z odrzuceniem. Po prostu w pewnej chwili została zerwana komunikacja, telegraf zakończył nadawanie a mój wewnętrzny szyfrant umiejętność przekładania kodów. Ostatnio z Młodej Polski, to skosztowałam smak zielonej herbaty Dagny z Krakowskiego Kredensu. I też cholera mi nie smakowała :-). Tak to i demon kominem wzlatuje, ku czarnym chmurom piekieł odwróconych ulatuje ;-)
To tyle.
Ale fajny post, aż zacząłem się zastanawiać co u mnie zwietrzało przez lata. To na razie jedyny koment na jaki stać mnie w tej godzinie wyjścia z tyry.
OdpowiedzUsuńTo dawaj Stu @ :-)
OdpowiedzUsuń