środa, 27 listopada 2013
Bukareszt, czyli the mystic story
Tak więc Bukareszt. Miasto zmienne, kapryśne, straszne i piękne. Eufemizm, który układa się w głowie na podstawie puzzli pamięci. Czytać książkę Małgorzaty Rejmer "Bukareszt. Kurz i krew" trochę żal, jeśli się w Bukareszcie nie było. Może inaczej, przeczytać warto bo to rzecz dobra, a żal jeśli się czyta bez możliwości powędrowania tropem własnych wrażeń. Tak więc dzisiaj będzie o stolicy Rumunii. Do Bukaresztu przyjechałam po raz pierwszy pod koniec lat 90. Było późne popołudnie, gorąco, środek lipca...
Pierwszy obraz po wyjściu z gmachu Gara de Nord to widok grupki przedstawicieli młodego pokolenia społeczności cygańskiej, którzy to bez koszul, ale za to z workami kleju za pasem, urządzali sobie wewnętrzny sparing na pięści. Po każdym starciu, wspomagając się sztachnięciem się z wora, chwilę odpoczywali, a następnie nieśpiesznie powracali do okładania się nawzajem. Nikt szczególnie nie zwracał uwagi na całe zajście. Dlatego, kierując się wrodzoną hipokryzją turysty (włóczykija, ale co tu dużo mówić turysty) również uznałam, że nie należy rozdziawiać gęby na ten widok. Zresztą, trzeba było poszukać hotelu, a to jak się okazało nie było prostym zadaniem.
Po wielu perturbacjach, odsyłaniach, negocjacjach, a wreszcie drobnej łapówce, dostaliśmy pokój w hotelu nieopodal dworca, którego wystrój pamiętał jeszcze styl Gheorghiu-Deja ("małego Stalina" jak nazywa ten rzut "przywódców" komunistycznych A. Applebaum). Piękny jest pejzaż dźwiękowy wieczornego Bukaresztu (był wówczas). Paląc papierosa na skraju udawanego balkonu już lubiłam to miasto. Pewnie każdy ma swoją wewnętrzną inicjację związaną z jakimś szczególnym miejscem. Moja opierała się wówczas na wchłonięciu dźwięku miasta... Do tego brzydkiego hotelu wracałam potem z przyjemnością.
Kiedy na początku lat 90. młodzież (ta młoda i starsza) odkrywała stolice Europy "za murem", to Praga okazała się największym beneficjentem tego zainteresowania. Oczywiście atrakcyjny był też Budapeszt, Berlin - w całości - bez dwóch zdań. Warszawa dobijała się zazdrośnie do tej czołówki (mozolnie), a Kraków udawał, że niby się nie stara, ale oczywiście też aspirował. Nie wiem jak wówczas wyglądała sytuacja w Sofii, ale Bukareszt z całą pewnością musiał przerażać "otwartych i tolerancyjnych" mieszkańców dużych zachodnich i amerykańskich ośrodków. Miasto, nawet w drugiej połowie lat 90. miało w sobie nerw przygody awanturniczej, a z drugiej strony zawsze robiło (na mnie) wrażenie bezbronnego.
Poznać Bukareszt i kontekst sytuacji rumuńskiej w książki Rejmer to czysta przyjemność, choć nie jest to lektura o sprawach lekkich, łatwych i świetnie pasujących do kartek z podróży. Brawurowe są rozdziały, w których autorka opowiada o komunistycznej przeszłości miasta i Rumunii. Jeśli w drugiej części książki czegoś mi brakuje, to "zwykłych bohaterów" w opowieściach z czasów międzywojnia. Jest wspaniały i smutny tekst o zburzonym podczas trzęsienia ziemi apartamentowcu, ale historia starć między szemranym (moralnie) królem, a Żelazną Gwardią pozostawia trochę niedosytu. Ale to kwestia dyskusyjna i nie-ograniczająca wartości całości zbioru. Szczerze polecam.
Bukareszt często porównywano do Paryża, za to Rejmer słusznie wyłapuje podobieństwa z Nowym Jorkiem. Kiedy w tym roku stanęłam na chodniku amerykańskiej metropolii uśmiechnęłam się - pewnie głupio - i powiedziałam do moich kompanów: o, tu jest trochę jak w Bukareszcie. Odwzajemnili się równie głupim uśmiechem, uznając że oszalałam :-). Dlatego cieszę się, że to moje odczucie nie było do końca tak nieusprawiedliwione :-)
Kończąc krótką blogową przejażdżkę po Bukareszcie, myślę o pewnej przygodzie, która zdarzyła się podczas trzeciego z kolei pobytu w Rumunii.
Było to w połowie sierpnia pod koniec naszego pobytu. Postanowiliśmy się wybrać na wycieczkę za miasto. Jako, że era mobilnego internetu i social media pozostawała jeszcze w sferze marzeń, polegaliśmy na lapidarnym opracowaniu przewodnika, mapie i własnej fantazji. Poza tym, doszliśmy do wniosku, że - jakby co - zawierzymy miejscowym. Trochę już orientowaliśmy się w przypadłościach rumuńskiej komunikacji, ale pozostawaliśmy pełni optymizmu.
Po nieśpiesznym śniadaniu udaliśmy się na placyk, gdzie wedle naszych szacunków znajdował się przystanek autobusowy, z którego powinny odchodzić autobusy do wsi Snagov. To miejscowość nad jeziorem, otoczona pięknymi lasami, willami, z popularnym kąpieliskiem. Nas interesował zaś monastyr, który tam się znajdował. Bo, jak donosiły szczątkowe informacje, to tam można było zobaczyć domniemane miejsce pochówku Vlada Tepesa, znanego szerzej jako Drakula. Jako, że podróżując przez Rumunię, zrekonstruowaliśmy mapę wszystkich miejsc związanych z legendami drakulowego żywota (nieco przypadkiem to się zawsze odbywało), nie można było odpuścić więc i Snagova.
Autobus w końcu nadjechał (rozkładów ani numeracji nie było). Współpodróżni na pytanie czy dojedziemy do Snagov odpowiadali radośnie, że tak gdzieś w pobliże dojedziemy. Do monastyru było 40 kilometrów, autobus zaś zakończył niespodziewanie swój kurs mniej więcej 15 kilometrów za miastem na obrzeżach malowniczo położonej wołoskiej wsi. Ci, którzy chcieli podróżować dalej rozsiedli się na poboczu i czekali spokojnie na kolejny transport. Obok biwakował cygański tabor, pogoda była piękna... piknik jak marzenie. Niestety my nie zabraliśmy ze sobą ani wody ani jedzenia, ruszyliśmy więc dalej piechotą przez las - zakładając, że coś się musi wydarzyć.
Była już pora zaawansowanego obiadu, kiedy wreszcie trafiliśmy na jakiś monastyr. Szczęśliwie dla nas mnisi - nawet szczególnie nie zaskoczeni pieszymi - poczęstowali nas wodą ze studzienki, oprowadzili po muzeum ikon (to tam zobaczyłam interesujące przedstawienia świętego o psiej głowie) i wskazali kierunek dalej. Nie minęło 20 minut, a na drodze pojawiła się czarna dacia, której kierowca zabrał nas dalej. W aucie jak to na autostopie rozmawiać trzeba. Kombinacją francuskiego poinformowaliśmy naszego kierowcę, że jedziemy do Snagov do monastyru. Mężczyzna nie zareagował wylewnie. Kręcił głową pytają się dlaczego chcemy odwiedzać takie złe miejsce. Tłumacząc, że jesteśmy badaczami z Polski zajmującymi się historią religii, musimy zobaczyć to miejsce. Niestety, po kilku kilometrach auto naszego kierowcy wjechało na jakiś kamień co uszkodziło koło. Musieliśmy wysiadać, a pan zabrał się do naprawy. I znów mieliśmy szczęście, że stało się to przy przydrożnej (poświęconej) studzience z wodą. Robiło się coraz później, byliśmy zmęczeni i powoli odechciewało się nam dalszej podróży. Kiedy już decydowaliśmy się na odwrót nadjechała kolejna dacia - tym razem żółta. Właścicielem okazał się ruchliwy grubas, który najpierw pomógł naszemu kierowcy coś sklecić w kole aby mógł ruszyć w swoją drogę, a nas zabrał dalej. Ten dla odmiany przejawiał pełen entuzjazm w stosunku do naszych planów. I tak raptem w 15 minut znaleźliśmy się na terenie kąpieliska, gdzie jak dowiedzieliśmy się musimy wynająć łódkę chcąc dopłynąć do monastyru. Grubas stanął na głowie aby wywlec lokalnego stróża przystani, który z oporami, ale za opłatą zgodził się wynająć łódź. W zamian, oprócz pieniędzy, zażądał pozostawienia przez nas paszportów. Well, czego się nie robi w takich sytuacjach. Oczywiście zostawiliśmy mu paszporty. W życiu wcześniej ani później nie dałabym nikomu swojego paszportu, ale wtedy jakoś tak się ułożyło :-). Nie wiem do tej pory po co mu były te dokumenty. Wszak trudno byłoby zakładać, że tą łódką gdzieś uciekniemy. Nie wiem, może facet uznał, że jak utoniemy to będzie miał łatwiej z policją a nasze władze z identyfikacją. Tak więc pokonaliśmy kolejną przeszkodę.
Słońce już zachodziło, kiedy dobiliśmy do brzegu niewielkiej wyspy, gdzie znajdował się monastyr. Zastaliśmy tam mniszkę i jednego z robotników (świątynia była wówczas w remoncie). Byliśmy jednymi gośćmi. Kiedy metodą prymarnych gestów wskazaliśmy na monastyr i zamkniętą bramę, o której otworzenie prosiliśmy, mniszka westchnęła z rezygnacją i wpuściła nas do środka. Mogliśmy zwiedzać świątynię zupełnie sami, co do dziś uważam za jedno z wspanialszych wspomnień. O zmierzchu robotnik zaprowadził nas na przystań i energicznym gestem kazał się wynosić. Jak żartowaliśmy w drodze powrotnej przez rozległe jezioro, pewnie dlatego, że upiór szykował się już do śniadania.
Dobijając do przystani zauważyliśmy na brzegu cały komitet powitalny składający się z ekipy zarządzającej ośrodkiem. Pomogli nam wejść na pomost, klepali po plecach, śmiali się i pokazali drogę, na której mieliśmy szansę złapać stopa do Bukaresztu.
Owszem stopa złapaliśmy niemal ekspresowo. Podobnie żółta dacia. Para młodych ludzi. Podróż minęła nam bez słowa. Kiedy nasz kierowca wyrzucał nas nieopodal Łuku Triumfalnego bez zbędnego owijania w bawełnę zażądał zapłaty. Jak wyjaśnił płynną angielszczyzną zastosował przelicznik dla dwóch biletów autobusu podmiejskiego. Wcześniej jeżdżąc autostopem po Rumunii zawsze kwestię ceny ustalaliśmy na początku podróży, stąd nieco nas zaskoczył ten obrót spraw. Kiedy po uregulowaniu opłaty żegnaliśmy się, kierowca uśmiechnął się chłodno i powiedział: nie ma nic za darmo. I bach, trzasnęły drzwi, dacia ruszyła z kopyta dalej, a my powlekliśmy się do barakowej spelunki pod naszym hotelem na grillowane mięso i zimne piwo.
Wiele wówczas rozmawialiśmy o tej przygodzie, o przeszkodach, ludziach i miejscach, wypadkach i wrażeniach. Pewnie na wyrost, ale uznaliśmy że to była podróż przez labirynt.
Ostatni raz Bukareszt widziałam w 2001 roku. Potem w 2008 r odwiedziłam jeszcze raz Rumunię, ale tylko Transylwanię, do której często tęsknię podobnie jak i za Bukaresztem.
Monastyr Snagov - zdjęcie dokumentujące prace archeologiczne w latach 1931-32, to wówczas odkryto pod posadzką świątyni grób człowieka bez głowy.
A tu fajne ujęcie trójki towarzyszy na wyprawie do Snagov. Zwróćcie uwagę na kontur postaci kiciusia, którego pani w środku trzyma na rękach :-)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz