środa, 10 września 2014

Z czytelniczej nory


Od powrotu z wakacji, czyli od 26 sierpnia, działo się dobrze w moim czytelniczym światku. Te kilka książek, które wpadły mi w ręce, warto przeczytać lub przynajmniej odnotować w zwodniczej pamięci ich posiadanie.

Arthur Koestler - "Płomień i lód. Przygody mojego życia"

Zaczęłam Koestlera czytać w pociągu wracając z Warszawy do Wrocławia i była to dobra decyzja. Ruch maszyny, mijający za oknem smętny krajobraz sygnalizujący zbliżający się koniec lata, leniwy szarawy zmierzch, pusty wagon... te wszystkie elementy ułożyły się w doskonałe tableau dla opowieści. Dodanie w tytule słowa "przygody" świetnie oddają charakter tej książki. Nie jest to typowa biografia. Mimo chronologii więcej tu sfery publicznej niż prywatnej w gruncie rzeczy. Jeśli zaś dochodzą potyczki wewnętrzne, to dotyczą sporów i zmagań z ideologią oraz rewizją własnej postawy wobec rzeczywistości. Koestler opowiada swoją historię subiektywnie - bez próby i starań o pewne uogólnienie. Nie jest to uniwersalny portret człowieka, do którego można w jakiś sposób by się podczepić. I dobrze. Lubię jego język i styl pisania. Ma w sobie coś z klubowej muzyki lat 20. i 30. a jednocześnie zupełnie nie trąci myszką. Ten porywający rytm przerywa rozdział, na który składają się fragmenty z jego dziennika pisanego w hiszpańskim więzieniu. Jest to kontrapunkt dla opowieści. Zmiana czasu na teraźniejszy, brak pewności tego co nastąpi, momentalnie spowalnia tok wcześniejszej narracji. Tym bardziej jest to zaskakujące, że dalsze losy (od wyjścia z więzienia aż do ucieczki w wojennej Francji) są już opisane w ekspresowym tempie, czasem w lakonicznym tonie. 



Życie Koestlera to materiał na kilka innych żywotów. Intelektualnie-łobuzerkie poczucie humoru, potrzeba ciągłej zmiany no i wreszcie namiętny romans z komunizmem, a w końcu ucieczka od "czarnej wdowy światowego proletariatu". Wszystko to już jest częścią historii i nawet swoistej legendy. A ja ciągle nie mogłam odpowiedzieć sobie na pytanie, jak człowiek z jednej strony myślący (a nie jest to przywilejem wszystkich:-), z drugiej miał w sobie tyle prywatnego szlamu, przy którym nawet wybryki Aleistera Crowleya stanowią zaledwie pikantny sen z dawnych czasów. Cóż, człowiek to jednak złożona bestia.


***

Hannah Rothschild - "Baronowa Jazzu" czyli rzecz o Pannonice Rothschild de Koenigswarter



Nica (jak nazywano Pannonice) miała szczęście urodzić się w rodzinie, która była bytem samym w sobie. Tak silnym, że o byt jej latorośle martwić się nie musiały. I oczywiście, jak to w takich baśniach bywa, pieniądze i szampańskie towarzystwo szczęścia bohaterce jednak nie dawały. Ale zwiastun tego upragnionego szczęścia był na horyzoncie i objawiał się w formie muzyki jazzowej. I tak, nasza bohaterka będąc już po 40. rzuciła w kąt całe swoje dotychczasowe otoczenie (oraz rodzinę) i ruszyła do Nowego Jorku. Dziś trudno mówić o Pannonice bez jej relacji z Theleniousem Monkiem. Diabli wiedzą co tak dokładnie i do końca połączyło tę dwójkę, ale że stanowili duet jest to pewne. Warto historię Baronowej poznać. Autorka biografii, dużo młodsza krewna Niki zrobiła o swojej ciotecznej babce film dokumentalny. I tu muszę zaznaczyć, że jest to praca o wiele lepiej wykonana niż książka. Być może filmowa narracja (szczęśliwie) pozbawiła historię o uwagi i refleksje autorki. I tak, jak z ciekawością można podglądnąć życie tej dość intrygującej rodziny oraz kontekst społeczny, w którym funkcjonowała, to jednak perspektywa zaproponowana przez Hannah Rothschild jest nieco dusząca. Jest w tym materiale kilka zdań, które mi strasznie zgrzytały. Ubawiłam się też setnie, kiedy czytałam fragment wypowiedzi innej nestorki rodu, która wczesną inicjatywę Rothschildów porównuje do idei Unii Europejskiej (na tylu już tych ojców Zjednoczonej Europy natrafiam ostatnio w literaturze, że zaczyna to wszystko przypominać śledzenie proroctw). Cóż, jestem może złośliwa, ale odrobina dystansu nikomu jeszcze nie zaszkodziła. Wracając do książki - w każdym bądź razie lepiej skupić się na jazzie i życiu oraz relacjach, których już nie ma i nie będzie.


***

Ludmiła Ulicka - "Zielony namiot"



Powieść rzeka o środowisku rosyjskich dysydentów poczynając od ich dzieciństwa w cieniu ostatnich dni towarzysza Stalina. Tkliwa, ale też i pięknie operująca ironią i humorem książka. I jak to w prozie rosyjskiej jest i poezja i wódka, i łza i tragedia, małe i wielkie gesty, koła historii oraz przestrzeń. Zdecydowanie warto, choć to proza tradycyjna, a konstrukcja przyzwoicie powieściowa. Ulicka opowiada losy swoich bohaterów płynnie, a jednocześnie stosuje ciekawy (może nie nowatorski) zabieg, polegający na tym, że pewne postacie raz są pierwszoplanowe, a w innych fragmentach stają uzupełnieniem dla losów innych bohaterów. I tak, w jednym rozdziale śledzimy życie bohaterki aż do jej śmierci, aby kilka stron dalej powróciła w całkiem dobrej formie w innym epizodzie, który nie został opisany w "jej" rozdziale. To przeskakiwanie oraz wprowadzanie czasem bohaterów tylko "na" jeden rozdział jest w gruncie rzeczy bardzo ożywcze. Bo ciągle żeglujemy po bardzo precyzyjnie opisanym świecie w ściśle ustalonych regułach sowieckiej rzeczywistości, a jednak te historie mają w sobie dużo wolności i oddechu. No i te opisy rosyjskich komunałek, wypisz wymaluj moja stara nieistniejąca już kuchnia się kłania :-)


***

George Orwell - "Gandhi w brzuchu wieloryba"



Orwell potrafi zaimponować. Nie chodzi mi tylko o jego diagnozy dotyczące struktury społeczeństwa XX-wieku i polityki. Czytając ten wybór publicystyki można zazdrościć autorowi jak klarownie, bez szarżowania i komplikacji, podchodzi do tematu. Pod względem formy te pomysły są zawsze proste, wciągające i obrazowe. Jednak wpaść na to, to już nie lada sztuka. Jest jeszcze jedna rzecz - brak uprzedzeń wobec czytającego. Nie ma w tych tekstach drażniących tonów, które wyłażą czasem z tego rodzaju pism, kiedy po kilku godzinach lektury z wypiekami, nachodzi nas nieprzyjemna i lepka myśl, że autor w gruncie rzeczy ma nas za idiotów, których trzeba prowadzić za rączkę lub którym pod warstwą pięknie ułożonych zdań wciska się jedynie słuszną wizję świata. To dobry wybór tekstów, zdecydowanie nie-archaicznych. Szczególnie ucieszyłam się na fragment z omówieniem "Zwrotnika Raka" Henry Millera. Pisany przez Orwella tekst datowany na rok 1940 (nie chce mi się teraz zaglądać do książki, ale wydaje mi się że dobrze zapamiętałam) to nie tylko próba zmierzenia się z książką, ale okazja do omówienia momentu zmiany między literaturą lat 20. i 30. Bardzo ciekawe i inspirujące. Poza tym do Orwella zawsze dobrze sięgnąć, nawet po to, aby dostrzec pewne zalety stanu przebywania poza stadem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz