poniedziałek, 12 stycznia 2015

Sztuczki



Co zdobi nasze domy? Meble, wykończenie i faktura oraz kolor ścian? Oświetlenie? A może książki i elementy wizualne  - zdjęcia, grafiki, obrazy? Sztuki wizualne latają koło tyłka krajanom na tym samym poziomie w domu co i w przestrzeni publicznej. Często chyba też ku radości decydentów, którym nie przeszkadza płakać (oficjalnie), że u nas tłuszcza się nie zna, nie kupuje sztuki, nie kontempluje etc.
Weekend spędziłam m.in na lekturze tekstów w "Rzeczpospolitej" o sztukach wizualnych i o teatrze. Do tego drugiego od jakiegoś czasu dotrzeć nie mogę, a jak nawet zdarzył się cud i ktoś mi oferował bilety na "Wycinkę" to i tak akurat pójść nie mogłam, więc nie będę się wymądrzać. Pozostanę na miłej pozycji czytelnika recenzji i obserwatora dyskusji (to ciekawe i kompletnie absurdalne hobby - śledzić spory i opinie na temat zjawisk, w których się nie uczestniczy. Śpieszę zapewnić, że jest to zajęcie nie pozbawione uroku i dostarczające naprawdę doskonałej rozrywki).

Z wystawami czy też malarstwem, czy sztukami wizualnymi w szerszym ujęciu jest inaczej. Lubię oglądać na żywo, lubię odwiedzać i lubię wiedzieć - co, jak, po co, dlaczego? Nie mam też do tego hobby (bo i jest to hobby) stosunku nabożnego. Nie twierdzę, że aby czerpać radość z oglądania pracy jakiegoś artysty muszę akurat znać wszystkie nowinki intelektualne (a czasem ideologiczne), które pozwolą mi doświadczyć jedynie właściwej interpretacji. Być może miałam trochę szczęścia, że od dzieciństwa lubiłam "obrazki" i albumy, a w szkole zajęcia z plastyki były na dobrym poziomie - bo i rysowaliśmy, malowaliśmy, rzeźbiliśmy, a do tego w odpowiednich proporcjach dawkowała nam nasza pani wiedzę z zakresu historii sztuki. W szkole średniej było podobnie (choć liceum wolało raczej ścisłowców, a nie humanistów - ale widać wówczas jeszcze nie zarysowała się opozycja szufladkująca ludzi w kategoriach przydatny inżynier, nieprzydatny humanista :-). Ba, nawet moi znajomi, rówieśnicy czy starsi "politechnicy" lubili oko zawiesić na albumie, pogadać o tym  i owym.  O studiach już nie wspomnę - bo "sztuki wizualne" były po prostu częścią programu, egzaminem etc. Ale o już inna bajka. Wróćmy do codzienności i przyziemia.

I w pewnym momencie coś się zmieniło. Nadal lubię oglądać "na żywo", ale chadzać na wernisaże i inne nie znoszę. Imprezy te to raczej właśnie "imprezy" dla tego samego grona i w myśl zasady oddawania hołdu przez dopuszczonych dla wtajemniczonych. Poza tym atmosfera mało kiedy różni się od relacji groupies-stars, gdzie kogo jak kogo, ale widza zwykłego tam nie uświadczysz, ani on też wcale mile widziany nie jest. Pewnie nie jest tak wszędzie, ale akurat Wro mi się z tym kojarzy (jeśli chodzi o wernisaże). Gdyby też część groupies zapytać o to co myślą na temat wystawianych prac, myślę, że ich wypowiedzi nie różniłyby się od poziomu modowych vlogerek czy blogerek (by the way: jak się w przeglądarkę wpisze słowo "blogerka" to na pierwszym miejscu wyskakują serię lasek modowych - więc coś jest na rzeczy:-). Kolejną przyczyną niechęci do uczestnictwa zaangażowanego w kontemplację sztuki są opracowania i teksty przygotowane przy okazji wystaw przez kuratorów. Zaiste, biada ci zwykły człowieku, który pochylisz się nad ich lekturą. Oj może zacząć boleć głowa. Raz zetknęłam się z tekstem kuratora, który przy okazji organizacji prostej wystawy postanowił rozprawić się z osiągnięciami współczesnej fizyki i to od strony teoretycznej. Nie było zmiłuj się. Inne przypadki też powalają z nóg. Może to wszystko byłoby zabawne, gdyby nie to, że przez takie akcje - kreowania komunikacji tylko do jednego kręgu odbiorców (swoich) i ewentualnie wypuszczania sygnałów do innego pożądanego kręgu - bogatych nabywców, których mniej lub bardziej udanymi sposobami namawia się na nabycie "dzieła", z obiegu wypada zwykły widz, ten odbiorca o którego wszak sztuka tak się domaga/ła.

Więc nic dziwnego, że zwyczajny ludzik raczej wyda kilka tysięcy na nowy bajerancki gadżet elektroniczny, albo meble czy sprzęt AGD niż kilkaset złotych na obraz czy grafikę. A jak już mu coś zazgrzyta w głowie i przed oczami, że coś na ścianie powinno zawisnąć, to uda się do marketu budowlanego czy butiku z drobiazgami dla wystroju wnętrz i zakupi jakiś widoczek czy reprodukcję, albo masowo rozpowszechniany motyw pop-kulturowy. W pewnym momencie takim "standardem" w mieszkaniach znajomych była podobizna Audrey Hepburn przetworzona na wszelkie możliwe sposoby lub nocna rozświetlona panorama zachodniej metropolii.

Szkoda mi trochę, bo lubię sobie pogadać o obrazkach, lubię się na swoje skromne kilka sztuk popatrzeć i nic mnie tak bardzo nie luzuje jak kontemplacja detalu i kompozycji, kolorów... to cholernie przyjemne uczucie. I niestety zdaję sobie też sprawę, że i tak większe emocje u znajomych wywoła kupienie "se" nowej kiecy czy opowieść o wakacjach lub czyjeś "kasie" niż jakiś tam obrazek. Ale ja ich naprawdę rozumiem, bo jak kiedyś mieli pecha i zetknęli się z towarzystwem galeryjnym to uodpornili się na sztuki wizualne skutecznie :-) 


* Na zdjęciu: mój ogródkowy widok za oknem pracowni - przetworzony w tempie ekspresowym w stylu "przestrzeni Lovecrafta" :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz