Z mitem współczesnych podróżników rozprawiła się kilka lat temu Jennie Dielemans w książce "Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym". I tak wszyscy zostaliśmy turystami. Dielemans finalnie dochodzi do radykalnych wniosków, kontestując choćby korzystanie z transportu lotniczego. Jednak spostrzeżenia i uwagi, które autorka zebrała podczas własnych wędrówek, powinny stać się lekturą ku refleksji przed każdym wyjazdem. Nawet jeśli wkurzy Was pedagogiczny ton tej książki to warto po nią sięgnąć, choćby po to aby podczas wakacyjnych wojaży poszukać innej perspektywy dla obserwacji otoczenia. Tak było w przypadku spotkania ze zjawiskiem selfie stick, które nazywam łapką na selfie.
SS (selfie stick) to urządzenie, rodzaj krótszego bądź dłuższego ramienia, na którym mocuje się telefon mobilny, dzięki czemu możemy robić sobie zdjęcia samodzielnie z korzystniejszej perspektywy niż zasięg własnych ramion, można też kręcić film, ustawiać zbiorowe fotografie etc. Tłumaczę pro forma bo pewnie już wszyscy wiedzą lub nawet korzystają z SS.
Uczciwie przyznam, że z popularności i masowości tego "bajeru" zdałam sobie dopiero sprawę w sierpniu tego roku, a dokładnie w Wenecji. Oczywiście widziałam wcześniej już SS w użyciu, zdjęcia robione z tej perspektywy zasilają serwisy społecznościowe każdego dnia, ale dopiero tysięczny tłum maszerujący po nabrzeżach, placach i uliczkach Najjaśniejszej stał się "dowodem" na to, że kadr selfie święci totalny triumf. W takim razie co widzimy i czego doświadczamy? Siebie na tle zmieniających się dekoracji. Nie patrzymy przed siebie, tylko na siebie na tle czegośtam. Niektórzy użytkownicy łapek na selfie mieli uruchomione nagrywanie już w chwili kiedy ich vaporetto uderzało do platformy brzegowej, a oni zręcznie wyskakiwali na brzeg. I dalej, przejście na plac św. Marka, rzut okiem na siebie na tle dzwonnicy, pałacu, sklepów, laguny. Obserwacja własnej twarzy, grymasów, zachwytów, pozy, a gdzieś z tyłu krajobraz, architektura. Stuprocentowy dowód na obecność i zaliczenie obowiązkowego punktu programu. Finalny produkt - zdjęcie czy też film z selfie - ma jednego adresata - twórcę i głównego bohatera / nas samych. W gruncie rzeczy, portrety selfie nie są atrakcyjne dla nikogo innego. Może o to w tym chodzi, że przestało nas cieszyć, w jakiś sposób, dzielenie się wrażeniami z innymi.
Dzięki fotografii cyfrowej i łapki na selfie odpada wiele "incydentów towarzyszących" czy też "skutków ubocznych" fotografii analogowej. Oto można już prawie skutecznie wyeliminować kadry niechciane, korekcja odbywa się natychmiast. Nie ma tego dawnego nerwu, kiedy nawet dopiero po kilku tygodniach wychodząc z atelier fotograficznego można było sprawdzić czy udało nam się uchwycić niezauważalne albo z goryczą przekonać się, że to piękne ujęcie na tle starożytnego mostu wygląda po prostu jak kupa gruzu, na tle której w jakiejś pokracznej pozie próbujemy się uśmiechać. Nie trzeba też praktycznie prosić nieznajomych o zwyczajowe to take a photo. Staliśmy się samowystarczalni i skoncentrowani na sobie... w kadrze.
Finalnie, po jednodniowym zachwycie, nie nabyłam łapki na selfie. Nie jestem przekonana czy własne zastygnięcie w kadrze dokumentowane non-stop jest tym czego najbardziej pragnę w gronie innych rzeczy zbędnych :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz