niedziela, 8 listopada 2015

Piknik pod zerwaną wiatą


Było to dawno, dawno temu. Może 10, a może 8 lat minęło od tamtej wyprawy. Zaczęło się spontanicznie. Upraszczając narrację - spotykałam się w mieście X z pewną znajomą, zazwyczaj przy okazji oficjalnej (ogólnie rzecz ujmując). Po załatwieniu spraw nudnych często uderzałyśmy na kawkę i ciastko. Bardzo nam sympatycznie szły te niezobowiązujące pogadanki, na tyle fajnie, że kiedy moja znajoma zadzwoniła do mnie informując, że niebawem przybędzie z wizytą na Dolny Śląsk - serdecznie ucieszyłam się. Jakby tego było mało, padła propozycja abyśmy w wybraną sobotę udały się pozwiedzać region...

Pomysł był niebanalny - jak moja znajoma - oto spotkamy się na dworcu PKS lub PKP i ruszymy w kierunku pobliskich gór przemieszczając się od miejscowości do miejscowości. Był początek października, pogoda wyśmienita. Plan zakładał dość swobodną realizację ustalonego naprędce programu. Zatem wyruszyłyśmy. Już kiedy dotarłyśmy do pierwszej z listy wybranych miejscowości okazało się, że podróżowanie po naszym regionie w weekend komunikacją publiczną to nie jest najlepszy sposób na spędzanie wolnego czasu. Kolejne połączenia nie kleiły się (pociągi zlikwidowano, kursy autobusów tylko w dni robocze itp.). Zamiast śniadania w rustykalnym zajeździe pocałowałyśmy klamkę zamkniętego na głucho baru (restauracja planowała odtworzyć swoje podwoje dopiero popołudniu). Skończyło się na kupieniu wody w kiosku i nerwowym bieganiu od słupka do słupka z zawiłymi rozkładami jazdy. Wreszcie wpakowałyśmy się do prywatnego busa i ruszyłyśmy dalej. W następnym z wizytowanych miast szybko okazało się, że jeśli chcemy zwiedzić pobliskie góry, to trzeba natychmiast decydować się na kolejny kurs, bo potem może być krucho z transportem. Zatem... nerwowa decyzja, przesiadka i po 30 minutach byłyśmy w pobliżu szlaku. Wspinając się pod górę miałam nieodparte wrażenie, że cały ten wyjazd i emocje wypaliły się podczas planowania. Jazda nadwyrężonymi środkami transportu była nudna, a do tego zdeterminowana kolejnymi przesiadkami. Czas płynął, a przyjemności nie było żadnej. Na domiar złego - okazało się, że i te skromne góry trzeba pokonać szybko, bo ostatni autobus spod szlaku we wsi odchodzi chwilę po 17.00 (tak coś koło tego - jeśli dobrze pamiętam). Więc zamiast podziwiać oszałamiające widoki i cieszyć się promieniami jesiennego słońca cały czas obliczałam nasze tempo, czy aby na pewno zdążymy wydostać się z naszej przygody.

Wracałyśmy już ze szczytu, kiedy nastąpił nagły zwrot akcji. Nie pamiętam jaka odległość dzieliła nas od miejsca, w którym miał znajdować się leśny przystanek, ale byłyśmy w tak wielkim "niedoczasie", że zaproponowałam abyśmy ruszyły tyłki ostro, a nawet pobiegły. W tym momencie moja znajoma żachnęła się. Po co się śpieszyć? Jak nie zdążymy, to nie zdążymy. Możemy sobie np. stopem wrócić, albo pokręcić się po okolicy i gdzieś zanocować. Nie miałam na tyle zaufania w swoją potencjalnie szczęśliwą gwiazdę, więc zdecydowanie przeforsowałam opcję - biegiem do przodu. Dopadłyśmy autobus w ostatniej chwili. Wróciłyśmy nim do pierwszego z wizytowanych miast - stamtąd planowałyśmy złapać coś do Wrocławia. Wysiadłszy na dworcu autobusowym okazało się, że czeka nas prawdopodobnie 3-godzinna przerwa. Nie była to dobra wiadomość, bo spór o to czy zostawać czy biec na przystanek w górach zważył nieco atmosferę. Ale postanowiłyśmy pójść coś zjeść - a jak wiadomo to czasem potrafi podnieść na duchu :-)

Niestety, po "kolacji" i trzech rundkach spaceru wokół centrum starego miasteczka nie bardzo co było robić dalej. Wróciłyśmy na przystanko-dworzec. Nie było na nim żadnego budynku, stała tylko jedna odrapana wiata, a do tego z oberwanym dachem. Z nudów, między jedną a drugą fajką, zaczęłam analizować otoczenie komunikacyjne, dochodząc do wniosku, że w tym gąszczu zawiłych cyferek, opisów, wykluczających się rozkładów sztuką jest połapać się, nie mówiąc już np. o sytuacji kiedy ktoś mówi i pisze innym niż narzeczu. Moja znajoma ponownie się żachnęła, uznając że to jakieś bzdury, bo wcale nie powinniśmy się tym martwić czy ktoś rozumie czy nie - skoro przyjeżdża to niech się martwi i tyle. Co więcej - ciągnęła - idiotyzmem jest to dostosowywanie wszystkiego do naszych wygód - podświetlane tablice, informacje turystyczne, a jeszcze i udogodnienia dla niepełnosprawnych, bo ona uważa że oni wcale tego nie chcą. Nie bardzo wiem, skąd i dlaczego pojawiły się w jej narracji tak dalekie wątki poboczne (żadna z nas udogodnień poza sprawną ławką nie potrzebowała szczęśliwie) i sądy kategoryczne, ale koniec końców posprzeczałyśmy się fest o to, kto i do czego ma prawo i kto powinien o tym decydować i w czyim imieniu...

Autobus w końcu nadjechał, zapakowałyśmy się na nasze siedzenia bez słowa i słowa więcej nie zamieniłyśmy do Wrocławia. Na dworcu  - mimo wszystko uprzejmie - pożegnałyśmy się i każda ruszyła w swoją stronę. Ja do do domu, ona do hotelu.

Nigdy więcej nie wybrałyśmy się razem na wycieczkę, a co interesujące, nigdy też więcej nie zdecydowałyśmy się pójść na kawkę podczas spotkań w mieście X. Kilkanaście wspólnie spędzonych godzin na dziwnej włóczędze skutecznie nas odseparowało.

Zdarzyło mi się roztrząsać ten incydent wiele razy. Sporo się włóczyłam po krajowych i nie-krajowych dziurach, metropoliach czy tam innych regionach. Czasem bez mapy, a często bez ustalonego wcześniej celu. Przygód było sporo - i tych fajnych i tych raczej lepiej nie-do-powtórzenia. Były spory, kłótnie, niezwykłe imprezy i najdziwniejsze znajomości, a jednak tylko ten jeden wyjazd mogę zakwalifikować jako jakiś kosmiczny niewypał. I chyba nie chodzi tylko o te rozklekotane autobusy czy brak udogodnień. Nie z każdym, nie wobec każdego i nie w każdych okolicznościach potrafimy osiągnąć ten poziom stanu idealnego. Z moją znajomą "stan idelany" zaczynał się i kończył na kawiarnianych pogadankach - i ten mikroświat nie powinien opuszczać ciepłego i przytulnego miejsca. To nie jest żaden wyjątek. Gros naszych dobrych relacji z innymi polega na zamkniętym mikroklimacie. Rozszerzenie strefy wpływu lub poszukiwanie innych wspólnych doświadczeń może zakończyć się katastrofą :-) Zazwyczaj swoistym system ostrzegania jest intuicja i dystans wobec emocji chwili - w życiu jak w modzie im mniej znaczy lepiej ;-)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz