Poniedziałkowy wieczór to niezmiennie lektura dwóch tygodników. Jeden to "N", a drugi "URz". Od pewnego czasu zastanawiam się: po co to czytam? Wszak "stare media" są dość przewidywalne w swych reakcjach, w porównaniu do takich "nowych mediów". Pewnie to przyzwyczajenie, taka antykwaryczna przypadłość. W sam raz nadaje się na lamy tego bloga.
Nie wiem, czy to powolne, acz nieuchronne zbliżanie się do terminu wyborów parlamentarnych, sprawia że "URr" tak bardzo trzyma się swego wyśnionego profilu. Nie przepadam, jak gazeta za bardzo ma ambicje tłumaczyć świat czytelnikom w jedynie słuszny sposób. Dość w Polsce takich mediów i naprawdę "URz" nie musi. Nie musi też podciągać wydarzeń czy to bieżących, czy to wyciągniętych z fałd historii. Nie chciałabym żegnać z rynku "starych mediów" "URz" - stąd może nad wyraz me krytyczne obawy :-)
Dla odmiany "N" tak bardzo trzyma się linii - nazwijmy ją - żadna, że w zasadzie czytanie zwartych w nim migawek sprawia wrażenie obcowania z przedrukami z różnych stron świata netu.
Zatem "URz" podobało mi się bardziej na starcie, "N" podoba mi się coraz mniej.
Oba tygodniki przywiązują wagę do okładek. "URz" ma słabszą grafikę otwarcia, ale stara się trzymać przekaz. "N" stara się kusić - z naciąganym skutkiem, vide ostatnia okładka z Puszkiem Okruszkiem na otwarcie i naciąganym tytułem. Już dość zmarkotniała po lekturze "URz" (okładka tak słaba, że nie ma co gadać) sięgnęłam z niechęcią po "N". Po to, aby dowiedzieć się z wywiadu z Puszkiem Okruszkiem, że w zasadzie to on i kilka jeszcze innych osób (znanych i wpływowych) należy do awangardy mniejszości, którą demokracja ma tolerować, bo jest demokracją. Tyle, że dwa akapity dalej, ten sam Puszek Okruszek odmawia tej demokracji grupie, której nie lubi :-) Grupie smutnych i niezadowolonych :-)
Dla odmiany ta sama grupa smutnych niezadowolonych w "URz" jest zawsze i z zasady grupą, która jest represjonowana, słaba i ciepła żarem wewnętrzym, stłamszona przez arogancję plastikowego świata celebry. Skromnie stwierdzę, że obie grupy się nieco mylą :-) I ani one awangardą mniejszości, ani one słabe i bezbronne.
Za każdym razem po lekturze tygodników odnoszę wrażenie, że najmocniejszym ich punktem są rubryki, w których autorzy mogą (z formy) pozwolić sobie na żart i ironię. Jakoś wychodzą wtedy z przyjętej roli i dobrze im to wychodzi.
I uważam "Rz" i "N" kompletnie nie mają szczęścia to felietonistów zamknięcia, a powinien być to czysty i smakowity krem kataloński. Nie jest :-( Oj nie. Choć "URz" ma plusa za inny felieton - rubrykę Eryka Mistewicza, którą czytam z przyjemnością.
Jakie są obie gazety? Oj, no takie jak świat wokół. Kraina nasza, gdzie ludzie spędem pognają w tysiącach powyzywać się w publicznych miejscach, a nie wyszliby z domu kijem bici, w chwili gdy dobiera im się gwarancje, na które dobrowolnie i nie - składają się każdego miesiąca.
Well, a może jest tak, jak ujęła to jedna z moich studentek, że Polacy to trochę naród ściemniaczy, zawsze mają uciułane więcej niż mówią, zawsze są światowi na pokaz, a w zaciszu domostwa konserwatywni i prawie zawsze uważają, że ten gorszy i czarno-owczy to ten drugi :-)
Ps. gwoli wyjaśnienia: okładka moskiewskiego przeglądu matematycznego dołączona do tego wpisu to tylko przypadek - po prostu jest fajna :-)
wtorek, 14 czerwca 2011
piątek, 10 czerwca 2011
Z notatnika leniwego czytelnika
W zasadzie, żeby była zupełna jasność - mówiąc językiem barowym, to mnie zupełnie wali czy polskie społeczeństwo czyta książki, czy też nie. Skąd taki u mnie ostentacyjny kop w "kaganek postaw oświatowych"? Ano stąd, że nie ma o co kopii kruszyć, bo wszak to wybór większości. A większość interesuje mnie o tyle, o ile jestem w stanie zmierzyć swój sprzeciw wobec tej nieuczciwie dominującej masy :-)
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
poniedziałek, 6 czerwca 2011
Architektura w całości piękna
Gdybym miała dziś zastanowić się na tym, która ze sztuk najbardziej mnie porywa, to bez wahania wymieniłabym architekturę. Gdybym miała dziś powiedzieć: żałuję, że nie zostałam... to wymieniłabym zawód architekta. Gdybym miała dziś wypowiedzieć marzenie podróżnicze, to z całą pewnością uznałabym podróż do Brazylii i Kambodży - oczywiście po to, żeby oglądać architekturę: Brasilii i Angkor Wat.
Lubię architektów, zdecydowanie bardziej od malarzy i muzyków czy rzeźbiarzy. Choć, gdyby głębiej zastanowić się nad tym tematem, wszystkie te sprawności sztuki stykają się ze sobą i mają znaczący wzajemny wpływ.
Pochodzę z miasta architektów (chodzi mi tu przede wszystkim o Berga, Konwiarza i Poelziga) i to co najbardziej lubię w moim małym mieście, to właśnie te owoce projektów, którym udało się ujrzeć światło dzienne, tj, doczekać realizacji. Żałuję, że nie mamy już takich autorów (lub inwestorów, którzy chcieliby czegoś innego niż płytowo-szklane płaszczyzny czy najzwyczajniej w świecie rozbudowane projekty centrów handlowo-mieszkaniowych nazwane szumnie "wieżami").
Jeśli powstaje jakiś badziew w obszarze sztuk wizulanych czy muzycznych, to zdecydowanie łatwiej go ukryć lub wyrzucić ze świadomości, niż dla przykładu taki moloch, który chcąc nie chcąc będziemy oglądać podczas spacerów i podróży przez miasto.
Dlatego, żal mi tego, że we Wrocławiu nie powstał ostatnio taki budynek jakim może pochwalić się choćby Kraków - Muzeum Lotnictwa.
Miałam nieco szczęścia, bo podczas swoich skromnych wędrówek, udało mi się zobaczyć dzieła ulubionych architektów (przynajmniej kilka). Żałuję, że nie było mi dane (jak dotąd) zwiedzanie
domów zaprojektowanych przez Franka L. Wrighta.
Architektura, która potrafi fantastycznie nawiązywać do sfery organicznej, a jednocześnie odznaczać się, odcinać jako przykład abstrakcyjnego myślenia człowieka, cholernie mnie ujmuje. No i oczywiście ogrom pracy, jaką trzeba włożyć w realizację, zakomponowanie, łączenie, wytrzymałość, użyteczność i trwałość. Imponujące.
Kilka tygodni temu oglądaliśmy program o brazylijskim modernizmie, gdzie pokazano jeden z pierwszych domów mieszkalnych zaprojektowanych przez Oscara Niemeyera. Rodzina, która jest właścicielem tego domostwa, postawiła sobie za punkt honoru nie tylko utrzymanie w dobrym stanie samej bryły, ale również wnętrza wilii wraz z całością umeblowania. Z ciekawością i rozbawieniem zauważyłam, że meble i kolorystyka, którą dekady świetlne temu obmyślił i wdrożył architekt, są nowocześniejsze i świeższe od wielu linii tematycznych, które zapełniają współczesne pisma z poradami dotyczącymi aranżacji wnętrz.
To co chyba najbardziej nudzi w współczesnym design lansowanym w Polsce, to typ gotowych do zakupienia projektów (choć to się trochę zmienia) i sposób urządzania domów i mieszkań - tak zunifikowany, że wystarczy wymienić zdjęcia w ramkach na regale i każdy (czyli nikt) mógłby w nich mieszkać. Ale pewnie trochę jestem niesprawiedliwa :-)
Dla poprawienia humoru, na obrazku szachy inspirowane architekturą Santiago Calatravy.
Lubię architektów, zdecydowanie bardziej od malarzy i muzyków czy rzeźbiarzy. Choć, gdyby głębiej zastanowić się nad tym tematem, wszystkie te sprawności sztuki stykają się ze sobą i mają znaczący wzajemny wpływ.
Pochodzę z miasta architektów (chodzi mi tu przede wszystkim o Berga, Konwiarza i Poelziga) i to co najbardziej lubię w moim małym mieście, to właśnie te owoce projektów, którym udało się ujrzeć światło dzienne, tj, doczekać realizacji. Żałuję, że nie mamy już takich autorów (lub inwestorów, którzy chcieliby czegoś innego niż płytowo-szklane płaszczyzny czy najzwyczajniej w świecie rozbudowane projekty centrów handlowo-mieszkaniowych nazwane szumnie "wieżami").
Jeśli powstaje jakiś badziew w obszarze sztuk wizulanych czy muzycznych, to zdecydowanie łatwiej go ukryć lub wyrzucić ze świadomości, niż dla przykładu taki moloch, który chcąc nie chcąc będziemy oglądać podczas spacerów i podróży przez miasto.
Dlatego, żal mi tego, że we Wrocławiu nie powstał ostatnio taki budynek jakim może pochwalić się choćby Kraków - Muzeum Lotnictwa.
Miałam nieco szczęścia, bo podczas swoich skromnych wędrówek, udało mi się zobaczyć dzieła ulubionych architektów (przynajmniej kilka). Żałuję, że nie było mi dane (jak dotąd) zwiedzanie
domów zaprojektowanych przez Franka L. Wrighta.
Architektura, która potrafi fantastycznie nawiązywać do sfery organicznej, a jednocześnie odznaczać się, odcinać jako przykład abstrakcyjnego myślenia człowieka, cholernie mnie ujmuje. No i oczywiście ogrom pracy, jaką trzeba włożyć w realizację, zakomponowanie, łączenie, wytrzymałość, użyteczność i trwałość. Imponujące.
Kilka tygodni temu oglądaliśmy program o brazylijskim modernizmie, gdzie pokazano jeden z pierwszych domów mieszkalnych zaprojektowanych przez Oscara Niemeyera. Rodzina, która jest właścicielem tego domostwa, postawiła sobie za punkt honoru nie tylko utrzymanie w dobrym stanie samej bryły, ale również wnętrza wilii wraz z całością umeblowania. Z ciekawością i rozbawieniem zauważyłam, że meble i kolorystyka, którą dekady świetlne temu obmyślił i wdrożył architekt, są nowocześniejsze i świeższe od wielu linii tematycznych, które zapełniają współczesne pisma z poradami dotyczącymi aranżacji wnętrz.
To co chyba najbardziej nudzi w współczesnym design lansowanym w Polsce, to typ gotowych do zakupienia projektów (choć to się trochę zmienia) i sposób urządzania domów i mieszkań - tak zunifikowany, że wystarczy wymienić zdjęcia w ramkach na regale i każdy (czyli nikt) mógłby w nich mieszkać. Ale pewnie trochę jestem niesprawiedliwa :-)
Dla poprawienia humoru, na obrazku szachy inspirowane architekturą Santiago Calatravy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)