Jest taki termin "partnerstwo publiczne prywatne" dotyczy on związku sfery prywatnej z publiczną, który zazwyczaj odnosi się do inicjatyw gospodarczych. Przyszło mi jednak do głowy zastosować to określenie do opisania zupełnie innej kwestii, tyle że w postaci opozycji. Czym zatem jest konflikt publiczno prywatny?
wtorek, 25 października 2011
wtorek, 9 sierpnia 2011
Absolutnie absurdalne
Byłoby absurdalne w logicznym świecie. Natomiast w naszym wydaje się zupełnie normalne.
Ismail Kadaré
Ismail Kadaré
czwartek, 4 sierpnia 2011
Pisanie nie-na-czasie
Żyjemy w takim czasie, że zawsze coś dzieje się nie-w-czas. To refleksja po leniwej popołudniowej rozmowie z Mirkiem. Człowiek, choć niby nakierowany na możliwość zaistnienia pewnych wypadków, następstw, prawie zawsze jest na nie nieprzygotowany. "Ach, mogliśmy się tego spodziewać, ale teraz? To już? Niby wszystko założyłem/am, ale liczyłem/am że to będzie dopiero wtedy, a wtedy...
Niewczas - zastanawiam się nad znaczeniem tego słowa, nad następstwami, nad tym wszystkim co ze sobą przynosi.
Najlepsze (a może lepiej - najgorsze) z tym niewczasem jest to, że nic nie da się zaradzić. Niewczasu nie można cofnąć, ani zmienić. Trzeba znów mozolnie odnaleźć się w nowej sytuacji i z nią sobie poradzić. A to wszystko wymaga czasu :-) Taki kalambur semantyczny.
Co w takim razie z tym niewczasem? Czy można przełożyć niewczas, jako kategorię np. na literaturę?
Kilka dni temu rozpoczęłam lekturę książki "Balladyny i romanse" Karpowicza. Tom spory, opatrzony nagrodą Paszportu Polityki. Zajawka na ostatniej stronie okładki woluminu zapowiada intelektualną przygodę, rewoltę w zastałych schematach myślowych. Rzecz dotyczy zstąpienia na Ziemię Bogów - Tych antycznych, Tych starożytnych i Tego chrześcijańskiego. Do kraju promocji, do kraju czytelników, do Warszawy i okolic (jeśli Białystok uznamy za okolicę:-).
Skończyłam lekturę kilka dni temu. Zaczęłam zastanawiać się nad jej słabością. Mimo najlepszych chęci i przymusu czytelniczego (musiałam książkę przeczytać) nie znalazłam na zapisanych suto kartkach opatrzonych niekończącymi się cytatami, igraszkami z tekstem/kontekstem, kodami, popem i cholera wie czym... ani jednej ciepłokrwistej, ludzkiej czy też metafizycznej iskierki.
Po Pynchonie czy Ch. Bukowskim odwoływanie się do pornograficznego aspektu zamierzonego szoku - jest nieco na wyrost, trochę tak jak słowo "profesjonalne" w opisie usług nawet najmniejszego i najbardziej lichego warsztatu pracy. "Balladyny..." odsłaniają kulisy jeszcze jednego z współczesnych miraży. Naprawdę wielkość literatury, czy choćby jej przyzwoitość, nie mierzy się ilością cytowanych, wyliczanych filozofów czy kodów kulturowych - jak ładnie można to ująć w skrócie czerpiąc ze studni post-. Byłoby bardzo krzywdzące stwierdzić: ot napuszona grafomania. Nie, nie w tym rzecz. To umiejętnie skonstruowana powieść, w której przeplatają się dwa wątki (porządki) - wpływające na siebie, a wreszcie stykające się ze sobą. Jednak nie ma ani jednego argumentu "za". Po co to? Ot, właśnie lektura w kategorii "niewczas". Gdyby podrapać się po głowie i pomyśleć: ah, przecież taki właśnie Pielewin, tak sobie tkał swe opowieści. Wariacko lepiąc i żonglując, to puszczając oko do czytelnika, a to znów dając pstryczka w nos. Tak, tak, ale to już było. Właśnie było i zrobione o wiele lepiej, lirycznie z oddechem i uczuciem. Poza tym u Wiktora P. to osobowości bohaterów napędzały jego historie, ich namiętności i (zazwyczaj) miłość. W "Balladynach..." nawet ta miłość jest tak z dupy wystrzelona, że w zasadzie jest mi kompletnie obojętne kto z kim i gdzie. "Tradycyjnie" dostajemy też (choć nie tak już rozbuchany) opis życia w Stolicy - i znów do znudzenia opisane schematy, których nie da się dłużej bez odczucia pewnej rutyny, trawić. Być może jest coś na rzeczy, że mimo wszystkich obyczajowych rewolt, współczesnym Polakom trudno/koślawo jest pisać zgrabnie o erotyce, o seksie, o duchowości (lub jej braku) i - tego jestem już chyba pewna - o homoerotyzmie. Gdyby "Balladyny..." powstały nad Wisłą w latach 90. może i trzeba byłoby pochylić się ze zdumieniem i zrobić duże "O". Teraz, teraz to taka literatura "niewczas".
Wiecie co, jak patrzę się na kolejne tomiszcza nowości, te ciągle uginające się pod ciężarem zwartego i oprawionego papieru, ogrania mnie poczucie niechęci pisania. Mój Boże, ludzie ciągle piszą, tyle tego cholerstwa produkują, spekulują, knują i szokują. Większość, tak niewiele znaczy. Choć wcale nie oznacza to, że straciłam chęć do czytania :-)
Niewczas - zastanawiam się nad znaczeniem tego słowa, nad następstwami, nad tym wszystkim co ze sobą przynosi.
Najlepsze (a może lepiej - najgorsze) z tym niewczasem jest to, że nic nie da się zaradzić. Niewczasu nie można cofnąć, ani zmienić. Trzeba znów mozolnie odnaleźć się w nowej sytuacji i z nią sobie poradzić. A to wszystko wymaga czasu :-) Taki kalambur semantyczny.
Co w takim razie z tym niewczasem? Czy można przełożyć niewczas, jako kategorię np. na literaturę?
Kilka dni temu rozpoczęłam lekturę książki "Balladyny i romanse" Karpowicza. Tom spory, opatrzony nagrodą Paszportu Polityki. Zajawka na ostatniej stronie okładki woluminu zapowiada intelektualną przygodę, rewoltę w zastałych schematach myślowych. Rzecz dotyczy zstąpienia na Ziemię Bogów - Tych antycznych, Tych starożytnych i Tego chrześcijańskiego. Do kraju promocji, do kraju czytelników, do Warszawy i okolic (jeśli Białystok uznamy za okolicę:-).
Skończyłam lekturę kilka dni temu. Zaczęłam zastanawiać się nad jej słabością. Mimo najlepszych chęci i przymusu czytelniczego (musiałam książkę przeczytać) nie znalazłam na zapisanych suto kartkach opatrzonych niekończącymi się cytatami, igraszkami z tekstem/kontekstem, kodami, popem i cholera wie czym... ani jednej ciepłokrwistej, ludzkiej czy też metafizycznej iskierki.
Po Pynchonie czy Ch. Bukowskim odwoływanie się do pornograficznego aspektu zamierzonego szoku - jest nieco na wyrost, trochę tak jak słowo "profesjonalne" w opisie usług nawet najmniejszego i najbardziej lichego warsztatu pracy. "Balladyny..." odsłaniają kulisy jeszcze jednego z współczesnych miraży. Naprawdę wielkość literatury, czy choćby jej przyzwoitość, nie mierzy się ilością cytowanych, wyliczanych filozofów czy kodów kulturowych - jak ładnie można to ująć w skrócie czerpiąc ze studni post-. Byłoby bardzo krzywdzące stwierdzić: ot napuszona grafomania. Nie, nie w tym rzecz. To umiejętnie skonstruowana powieść, w której przeplatają się dwa wątki (porządki) - wpływające na siebie, a wreszcie stykające się ze sobą. Jednak nie ma ani jednego argumentu "za". Po co to? Ot, właśnie lektura w kategorii "niewczas". Gdyby podrapać się po głowie i pomyśleć: ah, przecież taki właśnie Pielewin, tak sobie tkał swe opowieści. Wariacko lepiąc i żonglując, to puszczając oko do czytelnika, a to znów dając pstryczka w nos. Tak, tak, ale to już było. Właśnie było i zrobione o wiele lepiej, lirycznie z oddechem i uczuciem. Poza tym u Wiktora P. to osobowości bohaterów napędzały jego historie, ich namiętności i (zazwyczaj) miłość. W "Balladynach..." nawet ta miłość jest tak z dupy wystrzelona, że w zasadzie jest mi kompletnie obojętne kto z kim i gdzie. "Tradycyjnie" dostajemy też (choć nie tak już rozbuchany) opis życia w Stolicy - i znów do znudzenia opisane schematy, których nie da się dłużej bez odczucia pewnej rutyny, trawić. Być może jest coś na rzeczy, że mimo wszystkich obyczajowych rewolt, współczesnym Polakom trudno/koślawo jest pisać zgrabnie o erotyce, o seksie, o duchowości (lub jej braku) i - tego jestem już chyba pewna - o homoerotyzmie. Gdyby "Balladyny..." powstały nad Wisłą w latach 90. może i trzeba byłoby pochylić się ze zdumieniem i zrobić duże "O". Teraz, teraz to taka literatura "niewczas".
Wiecie co, jak patrzę się na kolejne tomiszcza nowości, te ciągle uginające się pod ciężarem zwartego i oprawionego papieru, ogrania mnie poczucie niechęci pisania. Mój Boże, ludzie ciągle piszą, tyle tego cholerstwa produkują, spekulują, knują i szokują. Większość, tak niewiele znaczy. Choć wcale nie oznacza to, że straciłam chęć do czytania :-)
wtorek, 26 lipca 2011
Migawki na temat losowości
Łacińska maksyma mówi, że każdy jest kowalem własnego losu.
Przez kwadrans zastanawiałam się nad konotacjami i następstwami tak postawionej sprawy.
Faber est suae quisque fortunae
A może:
Każdy jest kowalem własnego losu, ale w obrębie własnej kuźni.
Czy lepiej:
Każdy jest kowalem własnego losu, a wykonanie zależy od siły młota
Lub:
Każdy jest kowalem własnego losu, jednak poziom jego sztuki to kwestia warsztatu kuźni.
...a może wpadnie Wam coś innego do głowy :-)
sobota, 9 lipca 2011
Tam i z Powrotem
Najlepsze co może przytrafić się w wyjazdach są sytuacje, kiedy miksuje się obowiązek z przyjemnością, planowanie z przypadkowością, praca z lenistwem. W ciągu ostatnich tygodni przemierzyłam tysiące (ha!) kilometrów i radosne uniesienia mieszają się we mnie z delikatnymi tonami smuteczku.
Ale od początku, a może i całkiem od środka...
Bruksela
Do Centralnej Wioski Kolebki Europy pojechałam roboczo. Najpierw długa, długa podróż w upale, a wreszcie wjazd na rogatki miasta. Lata temu, kiedy dorabiałam na dalsze podróże w polach Beneluksu, nie udało mi się odwiedzić stolicy Belgii, więc tym bardziej z ciekawością rozglądałam się dookoła. Pierwsze wrażenie znajome: ilość remontów i inwestycji w stanie ciągłej budowy - Bru przypomniała mi Wrocław. Zresztą Bru jest podobnej wielkości, więc nie ma szczególnego szoku poznawczego. Belgię i Belgów poznałam już nieco, więc i tu również nie oczekuję fajerwerków nowości. Ale pierwszy kwadrans przejazdu przez miasto budzi lekkie zaskoczenie: gdzie do fuckiej nędzy są biali ludzie? :-)))) Na pierwsze skupiska białych trafiamy pod naszym hotelikiem przy bazylice Świętego Serca. Obok spory park i ładne skwery, ale zostajemy poinstruowane, żeby nie iść czasem na spacer wieczorem bo tu mnóstwo kolorowych, a oni szacunku do białej kobiety za grosz nie mają - wszystko to mówi (nazwijmy ją umownie) osoba związana z europejską administracją. Mam ochotę uśmiechnąć się krzywo. Tylu obelg pod adresem obcokrajowców i innowierców, których wysłuchałam podczas brukselskiej eskapady nie zdarzyło mi się słyszeć dawno. Wszystko jest źle. A to, że zaczepiają, siedzą na zasiłkach, siedzą same chłopy w knajpach, a babki tylko w domach, a to że się zasłaniają, a to że syczą, rodzą dzieci itp, itd. Koleżanka, która wraca ze spotkania z znajomym brukselczykiem, przywozi historię o tym, jak jej rozmówca z dumą oświadczył, że w jego dzielnicy miejscowi (bogaci) mieszkańcy oprotestowali budowę stacji metra i dzięki temu obronili się przed najazdem obcych (czytaj: kolorowych). Oh, a gdzie przyjaźń, braterstwo i równość tak wynoszona na sztandary? :-) To pewnie myślę sobie w Europarlamencie! No więc czas na odwalenie roboty i pobieganie po budynkach europejskich instytucjach. Co mi to przypomina? Co mi to przypomina - myślę gorączkowo... Już wiem! Eureka! Obrazki z hoteli all inclusive. Rozbudowane, klimatyzowane obiekty, ogrodzone, uporządkowane, napełnione tłumami ludzi nieco odciętymi od reszty świata. Na placu Schumana i przyległych ulicach masy ogarniturowanych, oteczkowanych młodych urzędników. Wszyscy podzieleni i oznaczeni, nawet w stołówkach posegregowanych dla posłów, dla asystentów, dla odwiedzających... Wszędzie bramki, kontrole, kilka przepustek - każda na wskazane widzenie i miejsce. Można to potraktować jako operetkowe pawie oko, ale kiedy zastanowić się nad tym nieco głębiej, to przestaje być zabawnie. Facet pracujący dla Komisji Europejskiej zwierza się, że jest to praca za godne wynagrodzenie pozwalające utrzymać rodzinę. Myślę sobie, szkoda że ta godność (jak zawsze) jest dostępna dla mniejszości, a poza tym jak to się stało, że prawdziwym awansem społecznym jest bycie urzędnikiem? Zostawiwszy na chwilę mury eurbastionu idziemy napić się wina na wzgórze Merowingów i to jest najprzyjemniejszy moment pobytu. W kolejnym dniu - w biegu - miga mi brukselska szkoła animacji - bo wszak to stolica komiksu, uliczka upamiętniająca Les Aventures de Tintin olbrzymim muralem i sklepem z wszelkimi możliwymi gadżetami. Bruksela ładniutka z ciekawą architekturą, Bruksela nasycona pieniędzmi z kolonii i handlu zbrojeniówką, Bruksela to takie miasto, do którego szybko nie chce mi się wracać.
Wreszcie późnym popołudniem zostawiamy miasto za plecami i sunąc przez dolinę Renu wracamy do naszego grajdoła. Ja po to, aby w na gwałt skończyć inne zlecenie i przepakować walizkę.
Warna
Z Poznania lecimy wieczorem do Warny. Lotnisko pęka w szwach, a nasz lot jest opóźniony. Jak widać nie tylko pociągi nam szwankują, choć w przypadku lotów zawinił czynnik pogodowy. W Bułgarii nie byłam 10 lat. Wtedy miałam okazję przyjeżdżać tam między innymi na misję archeologiczną, która badała pozostałości Rzymian w prowincjach naddunajskich. Do tego doszły jeszcze punkowe znajomości z miejscowymi i w sumie te pobyty bułgarskie zawsze miały w sobie wiele uroku. Kiedy się zastanawiam nad dawnym towarzystwem, z cierpką świadomością dochodzę do wniosku, że nie ma już z tego nic. Ktoś zmarł, ktoś inny stracił posadę uniwersytecką, kogoś jeszcze gdzie indziej wywiało, a kogoś innego zmogła straszna choroba. Część zapadła się pod ziemię i nawet nie bardzo potrafiłabym teraz zlokalizować ekipę, która kiedyś w szalonym widzie wynajęła rozpadającego się busa-grata z bułgarskim kierowcą i udała się na party do udostępnionej dla ludu wilii towarzysza Żiwkowa, a potem wspinała się aby zwiedzić Preobrażenski monastyr lub gnała załadowanym pociągiem, a następnie miejscowym autobusem do Nessebaru...
Nessebar
Tam, gdzie przed latu gibały się trawy i pięły wydmy teraz jest kolonia hotelików i apartamentów. Ze zdziwieniem konstatuje, że nasz hotelik w którym mamy zarezerwowany pokój jest położony w części, której wówczas po prostu nie było. Była zaś wypalona droga do Ravdy.
Mamy szczęście i mieszkamy nad samym brzegiem morza. Woda krystalicznie czyta, jedzenie świetne, można zatonąć w przyjemnościach. Stary Nessebar nic się nie zmienił, nadal drogie knajpy i model grecki czyli organiczny brak faktur za zamówienia :-) Może mniej pstrokatych kramów na starówce i na moście nie witał nas już tańczący (żywy) niedźwiadek, jak to drzewiej bywało.
No i ogólnie Bułgaria zmieniła się, choć rozpirduch, biedę i obumierające wioseczki widać, jak tylko wyściubi się nos poza letniska. I strata wielka, nie spotkałam już oślików zasuwających po drogach.
Burgas
Takim przykładem miasta pękającego i cierpiącego jest Burgas. Niby czwarte co do wielkości miasto Bułgarii, port, znany kurort nad Morzem Czarnym, a jednak zaniedbane i odrapane kamieniczki z początku wieku, rozpadające się chodniki robią straszne wrażenie. Burgas to też miejsce kojarzące się z Gara Jug z którego odchodzą autobusy do Istambułu.
Istambuł
Dochodzi mniej więcej piąta rano, kiedy uchylam zaspane oko i widzę jak pędzimy w morzu ciężarówek i samochodów dostawczych w kierunku Miasta Miast. Istambuł ma 150 kilometrów długości i około 50 kilometrów szerokości. Nikt nie postawił na drogach wjazdowych i wyjazdowych tablic z nazwą, bo nikt nie wie, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna to miasto - tak przynajmniej mówią.
Półprzytomni z niewyspania ruszamy na zwiedzanie Hipodromu, turystycznie zwanego Błękitnego Meczetu i okolic Świątyni Mądrości Bożej. Już od ósmej przewijają się po starym mieście tłumy. Wszędzie kolejki, przewodnicy, sprzedawcy pamiątek i map. Ale jakoś się toczymy po kwarcie i kojarzymy to i owo :-). Niesamowita okazuje się wyprawa do części azjatyckiej, panorama miasta, Bosfor, przybijające do brzegu i wychodzące w morze statki, gorąca słodka herbata, która orzeźwia i wewnętrzne zapewnienia, że trzeba to jeszcze raz na spokojnie wszystko zobaczyć, przetrawić. Niestety, na spokojnie nie da się pobyć na Wielkim Bazarze, gdzie dochodzę do wniosku, że kompletnie nie nadaję się do tego rodzaju czynów zakupowych :-) Obskakiwanie, bieganina, przerzucanie towarów i nieustanne gadanie ze sprzedawcami w ścisku to dla mnie bariera nie do przejścia. Kuwa, jak ja nie znoszę kiedy mnie ktoś u nas w sklepie zagaduje, albo oferuje coś, a co dopiero w tamtych realiach. Po niespełna godzinie bazar nas wypluwa i trafiamy na nawoływanie do modlitwy, więc suniemy uliczką w dół do portu. Maszerujemy w słońcu, a ja czuję że puchnę od środka i przez kolejne godziny nie nie dziwi mnie już, że wszędzie gada się jakąś mieszanką polskiego, rosyjskiego, angielskiego, że płaci się tu każdą walutą wymienialnego świata, którą ma się w kieszeni, a hotel przyklejony do naszego, nosi nazwę Grand Oral :-). I wiem jedno, następnym razem fajnie byłoby przypłynąć tu statkiem.
Wrocław
W piątek wieczorem wylatujemy z dusznego lotniska z Warny. Z Poznania zabiera nas - dobra jak ciepła kajzerka Mała Blogerka z świeżo zaprzęgniętym do kieratu małżonkiem Lou :-)
Dzisiaj ciągle dochodzę do siebie, a w lodówce chłodzi się baklawa. I już sobie tak kombinuję, jakby tu zobaczyć Izmir i ruszyć drogą w kierunku do Trabzon... ale na to teraz trzeba znów zakasać rękawy i zarobić :-)
Ale od początku, a może i całkiem od środka...
Bruksela
Do Centralnej Wioski Kolebki Europy pojechałam roboczo. Najpierw długa, długa podróż w upale, a wreszcie wjazd na rogatki miasta. Lata temu, kiedy dorabiałam na dalsze podróże w polach Beneluksu, nie udało mi się odwiedzić stolicy Belgii, więc tym bardziej z ciekawością rozglądałam się dookoła. Pierwsze wrażenie znajome: ilość remontów i inwestycji w stanie ciągłej budowy - Bru przypomniała mi Wrocław. Zresztą Bru jest podobnej wielkości, więc nie ma szczególnego szoku poznawczego. Belgię i Belgów poznałam już nieco, więc i tu również nie oczekuję fajerwerków nowości. Ale pierwszy kwadrans przejazdu przez miasto budzi lekkie zaskoczenie: gdzie do fuckiej nędzy są biali ludzie? :-)))) Na pierwsze skupiska białych trafiamy pod naszym hotelikiem przy bazylice Świętego Serca. Obok spory park i ładne skwery, ale zostajemy poinstruowane, żeby nie iść czasem na spacer wieczorem bo tu mnóstwo kolorowych, a oni szacunku do białej kobiety za grosz nie mają - wszystko to mówi (nazwijmy ją umownie) osoba związana z europejską administracją. Mam ochotę uśmiechnąć się krzywo. Tylu obelg pod adresem obcokrajowców i innowierców, których wysłuchałam podczas brukselskiej eskapady nie zdarzyło mi się słyszeć dawno. Wszystko jest źle. A to, że zaczepiają, siedzą na zasiłkach, siedzą same chłopy w knajpach, a babki tylko w domach, a to że się zasłaniają, a to że syczą, rodzą dzieci itp, itd. Koleżanka, która wraca ze spotkania z znajomym brukselczykiem, przywozi historię o tym, jak jej rozmówca z dumą oświadczył, że w jego dzielnicy miejscowi (bogaci) mieszkańcy oprotestowali budowę stacji metra i dzięki temu obronili się przed najazdem obcych (czytaj: kolorowych). Oh, a gdzie przyjaźń, braterstwo i równość tak wynoszona na sztandary? :-) To pewnie myślę sobie w Europarlamencie! No więc czas na odwalenie roboty i pobieganie po budynkach europejskich instytucjach. Co mi to przypomina? Co mi to przypomina - myślę gorączkowo... Już wiem! Eureka! Obrazki z hoteli all inclusive. Rozbudowane, klimatyzowane obiekty, ogrodzone, uporządkowane, napełnione tłumami ludzi nieco odciętymi od reszty świata. Na placu Schumana i przyległych ulicach masy ogarniturowanych, oteczkowanych młodych urzędników. Wszyscy podzieleni i oznaczeni, nawet w stołówkach posegregowanych dla posłów, dla asystentów, dla odwiedzających... Wszędzie bramki, kontrole, kilka przepustek - każda na wskazane widzenie i miejsce. Można to potraktować jako operetkowe pawie oko, ale kiedy zastanowić się nad tym nieco głębiej, to przestaje być zabawnie. Facet pracujący dla Komisji Europejskiej zwierza się, że jest to praca za godne wynagrodzenie pozwalające utrzymać rodzinę. Myślę sobie, szkoda że ta godność (jak zawsze) jest dostępna dla mniejszości, a poza tym jak to się stało, że prawdziwym awansem społecznym jest bycie urzędnikiem? Zostawiwszy na chwilę mury eurbastionu idziemy napić się wina na wzgórze Merowingów i to jest najprzyjemniejszy moment pobytu. W kolejnym dniu - w biegu - miga mi brukselska szkoła animacji - bo wszak to stolica komiksu, uliczka upamiętniająca Les Aventures de Tintin olbrzymim muralem i sklepem z wszelkimi możliwymi gadżetami. Bruksela ładniutka z ciekawą architekturą, Bruksela nasycona pieniędzmi z kolonii i handlu zbrojeniówką, Bruksela to takie miasto, do którego szybko nie chce mi się wracać.
Wreszcie późnym popołudniem zostawiamy miasto za plecami i sunąc przez dolinę Renu wracamy do naszego grajdoła. Ja po to, aby w na gwałt skończyć inne zlecenie i przepakować walizkę.
Warna
Z Poznania lecimy wieczorem do Warny. Lotnisko pęka w szwach, a nasz lot jest opóźniony. Jak widać nie tylko pociągi nam szwankują, choć w przypadku lotów zawinił czynnik pogodowy. W Bułgarii nie byłam 10 lat. Wtedy miałam okazję przyjeżdżać tam między innymi na misję archeologiczną, która badała pozostałości Rzymian w prowincjach naddunajskich. Do tego doszły jeszcze punkowe znajomości z miejscowymi i w sumie te pobyty bułgarskie zawsze miały w sobie wiele uroku. Kiedy się zastanawiam nad dawnym towarzystwem, z cierpką świadomością dochodzę do wniosku, że nie ma już z tego nic. Ktoś zmarł, ktoś inny stracił posadę uniwersytecką, kogoś jeszcze gdzie indziej wywiało, a kogoś innego zmogła straszna choroba. Część zapadła się pod ziemię i nawet nie bardzo potrafiłabym teraz zlokalizować ekipę, która kiedyś w szalonym widzie wynajęła rozpadającego się busa-grata z bułgarskim kierowcą i udała się na party do udostępnionej dla ludu wilii towarzysza Żiwkowa, a potem wspinała się aby zwiedzić Preobrażenski monastyr lub gnała załadowanym pociągiem, a następnie miejscowym autobusem do Nessebaru...
Nessebar
Tam, gdzie przed latu gibały się trawy i pięły wydmy teraz jest kolonia hotelików i apartamentów. Ze zdziwieniem konstatuje, że nasz hotelik w którym mamy zarezerwowany pokój jest położony w części, której wówczas po prostu nie było. Była zaś wypalona droga do Ravdy.
Mamy szczęście i mieszkamy nad samym brzegiem morza. Woda krystalicznie czyta, jedzenie świetne, można zatonąć w przyjemnościach. Stary Nessebar nic się nie zmienił, nadal drogie knajpy i model grecki czyli organiczny brak faktur za zamówienia :-) Może mniej pstrokatych kramów na starówce i na moście nie witał nas już tańczący (żywy) niedźwiadek, jak to drzewiej bywało.
No i ogólnie Bułgaria zmieniła się, choć rozpirduch, biedę i obumierające wioseczki widać, jak tylko wyściubi się nos poza letniska. I strata wielka, nie spotkałam już oślików zasuwających po drogach.
Burgas
Takim przykładem miasta pękającego i cierpiącego jest Burgas. Niby czwarte co do wielkości miasto Bułgarii, port, znany kurort nad Morzem Czarnym, a jednak zaniedbane i odrapane kamieniczki z początku wieku, rozpadające się chodniki robią straszne wrażenie. Burgas to też miejsce kojarzące się z Gara Jug z którego odchodzą autobusy do Istambułu.
Istambuł
Dochodzi mniej więcej piąta rano, kiedy uchylam zaspane oko i widzę jak pędzimy w morzu ciężarówek i samochodów dostawczych w kierunku Miasta Miast. Istambuł ma 150 kilometrów długości i około 50 kilometrów szerokości. Nikt nie postawił na drogach wjazdowych i wyjazdowych tablic z nazwą, bo nikt nie wie, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna to miasto - tak przynajmniej mówią.
Półprzytomni z niewyspania ruszamy na zwiedzanie Hipodromu, turystycznie zwanego Błękitnego Meczetu i okolic Świątyni Mądrości Bożej. Już od ósmej przewijają się po starym mieście tłumy. Wszędzie kolejki, przewodnicy, sprzedawcy pamiątek i map. Ale jakoś się toczymy po kwarcie i kojarzymy to i owo :-). Niesamowita okazuje się wyprawa do części azjatyckiej, panorama miasta, Bosfor, przybijające do brzegu i wychodzące w morze statki, gorąca słodka herbata, która orzeźwia i wewnętrzne zapewnienia, że trzeba to jeszcze raz na spokojnie wszystko zobaczyć, przetrawić. Niestety, na spokojnie nie da się pobyć na Wielkim Bazarze, gdzie dochodzę do wniosku, że kompletnie nie nadaję się do tego rodzaju czynów zakupowych :-) Obskakiwanie, bieganina, przerzucanie towarów i nieustanne gadanie ze sprzedawcami w ścisku to dla mnie bariera nie do przejścia. Kuwa, jak ja nie znoszę kiedy mnie ktoś u nas w sklepie zagaduje, albo oferuje coś, a co dopiero w tamtych realiach. Po niespełna godzinie bazar nas wypluwa i trafiamy na nawoływanie do modlitwy, więc suniemy uliczką w dół do portu. Maszerujemy w słońcu, a ja czuję że puchnę od środka i przez kolejne godziny nie nie dziwi mnie już, że wszędzie gada się jakąś mieszanką polskiego, rosyjskiego, angielskiego, że płaci się tu każdą walutą wymienialnego świata, którą ma się w kieszeni, a hotel przyklejony do naszego, nosi nazwę Grand Oral :-). I wiem jedno, następnym razem fajnie byłoby przypłynąć tu statkiem.
Wrocław
W piątek wieczorem wylatujemy z dusznego lotniska z Warny. Z Poznania zabiera nas - dobra jak ciepła kajzerka Mała Blogerka z świeżo zaprzęgniętym do kieratu małżonkiem Lou :-)
Dzisiaj ciągle dochodzę do siebie, a w lodówce chłodzi się baklawa. I już sobie tak kombinuję, jakby tu zobaczyć Izmir i ruszyć drogą w kierunku do Trabzon... ale na to teraz trzeba znów zakasać rękawy i zarobić :-)
wtorek, 14 czerwca 2011
Prasówka czyli parówka
Poniedziałkowy wieczór to niezmiennie lektura dwóch tygodników. Jeden to "N", a drugi "URz". Od pewnego czasu zastanawiam się: po co to czytam? Wszak "stare media" są dość przewidywalne w swych reakcjach, w porównaniu do takich "nowych mediów". Pewnie to przyzwyczajenie, taka antykwaryczna przypadłość. W sam raz nadaje się na lamy tego bloga.
Nie wiem, czy to powolne, acz nieuchronne zbliżanie się do terminu wyborów parlamentarnych, sprawia że "URr" tak bardzo trzyma się swego wyśnionego profilu. Nie przepadam, jak gazeta za bardzo ma ambicje tłumaczyć świat czytelnikom w jedynie słuszny sposób. Dość w Polsce takich mediów i naprawdę "URz" nie musi. Nie musi też podciągać wydarzeń czy to bieżących, czy to wyciągniętych z fałd historii. Nie chciałabym żegnać z rynku "starych mediów" "URz" - stąd może nad wyraz me krytyczne obawy :-)
Dla odmiany "N" tak bardzo trzyma się linii - nazwijmy ją - żadna, że w zasadzie czytanie zwartych w nim migawek sprawia wrażenie obcowania z przedrukami z różnych stron świata netu.
Zatem "URz" podobało mi się bardziej na starcie, "N" podoba mi się coraz mniej.
Oba tygodniki przywiązują wagę do okładek. "URz" ma słabszą grafikę otwarcia, ale stara się trzymać przekaz. "N" stara się kusić - z naciąganym skutkiem, vide ostatnia okładka z Puszkiem Okruszkiem na otwarcie i naciąganym tytułem. Już dość zmarkotniała po lekturze "URz" (okładka tak słaba, że nie ma co gadać) sięgnęłam z niechęcią po "N". Po to, aby dowiedzieć się z wywiadu z Puszkiem Okruszkiem, że w zasadzie to on i kilka jeszcze innych osób (znanych i wpływowych) należy do awangardy mniejszości, którą demokracja ma tolerować, bo jest demokracją. Tyle, że dwa akapity dalej, ten sam Puszek Okruszek odmawia tej demokracji grupie, której nie lubi :-) Grupie smutnych i niezadowolonych :-)
Dla odmiany ta sama grupa smutnych niezadowolonych w "URz" jest zawsze i z zasady grupą, która jest represjonowana, słaba i ciepła żarem wewnętrzym, stłamszona przez arogancję plastikowego świata celebry. Skromnie stwierdzę, że obie grupy się nieco mylą :-) I ani one awangardą mniejszości, ani one słabe i bezbronne.
Za każdym razem po lekturze tygodników odnoszę wrażenie, że najmocniejszym ich punktem są rubryki, w których autorzy mogą (z formy) pozwolić sobie na żart i ironię. Jakoś wychodzą wtedy z przyjętej roli i dobrze im to wychodzi.
I uważam "Rz" i "N" kompletnie nie mają szczęścia to felietonistów zamknięcia, a powinien być to czysty i smakowity krem kataloński. Nie jest :-( Oj nie. Choć "URz" ma plusa za inny felieton - rubrykę Eryka Mistewicza, którą czytam z przyjemnością.
Jakie są obie gazety? Oj, no takie jak świat wokół. Kraina nasza, gdzie ludzie spędem pognają w tysiącach powyzywać się w publicznych miejscach, a nie wyszliby z domu kijem bici, w chwili gdy dobiera im się gwarancje, na które dobrowolnie i nie - składają się każdego miesiąca.
Well, a może jest tak, jak ujęła to jedna z moich studentek, że Polacy to trochę naród ściemniaczy, zawsze mają uciułane więcej niż mówią, zawsze są światowi na pokaz, a w zaciszu domostwa konserwatywni i prawie zawsze uważają, że ten gorszy i czarno-owczy to ten drugi :-)
Ps. gwoli wyjaśnienia: okładka moskiewskiego przeglądu matematycznego dołączona do tego wpisu to tylko przypadek - po prostu jest fajna :-)
Nie wiem, czy to powolne, acz nieuchronne zbliżanie się do terminu wyborów parlamentarnych, sprawia że "URr" tak bardzo trzyma się swego wyśnionego profilu. Nie przepadam, jak gazeta za bardzo ma ambicje tłumaczyć świat czytelnikom w jedynie słuszny sposób. Dość w Polsce takich mediów i naprawdę "URz" nie musi. Nie musi też podciągać wydarzeń czy to bieżących, czy to wyciągniętych z fałd historii. Nie chciałabym żegnać z rynku "starych mediów" "URz" - stąd może nad wyraz me krytyczne obawy :-)
Dla odmiany "N" tak bardzo trzyma się linii - nazwijmy ją - żadna, że w zasadzie czytanie zwartych w nim migawek sprawia wrażenie obcowania z przedrukami z różnych stron świata netu.
Zatem "URz" podobało mi się bardziej na starcie, "N" podoba mi się coraz mniej.
Oba tygodniki przywiązują wagę do okładek. "URz" ma słabszą grafikę otwarcia, ale stara się trzymać przekaz. "N" stara się kusić - z naciąganym skutkiem, vide ostatnia okładka z Puszkiem Okruszkiem na otwarcie i naciąganym tytułem. Już dość zmarkotniała po lekturze "URz" (okładka tak słaba, że nie ma co gadać) sięgnęłam z niechęcią po "N". Po to, aby dowiedzieć się z wywiadu z Puszkiem Okruszkiem, że w zasadzie to on i kilka jeszcze innych osób (znanych i wpływowych) należy do awangardy mniejszości, którą demokracja ma tolerować, bo jest demokracją. Tyle, że dwa akapity dalej, ten sam Puszek Okruszek odmawia tej demokracji grupie, której nie lubi :-) Grupie smutnych i niezadowolonych :-)
Dla odmiany ta sama grupa smutnych niezadowolonych w "URz" jest zawsze i z zasady grupą, która jest represjonowana, słaba i ciepła żarem wewnętrzym, stłamszona przez arogancję plastikowego świata celebry. Skromnie stwierdzę, że obie grupy się nieco mylą :-) I ani one awangardą mniejszości, ani one słabe i bezbronne.
Za każdym razem po lekturze tygodników odnoszę wrażenie, że najmocniejszym ich punktem są rubryki, w których autorzy mogą (z formy) pozwolić sobie na żart i ironię. Jakoś wychodzą wtedy z przyjętej roli i dobrze im to wychodzi.
I uważam "Rz" i "N" kompletnie nie mają szczęścia to felietonistów zamknięcia, a powinien być to czysty i smakowity krem kataloński. Nie jest :-( Oj nie. Choć "URz" ma plusa za inny felieton - rubrykę Eryka Mistewicza, którą czytam z przyjemnością.
Jakie są obie gazety? Oj, no takie jak świat wokół. Kraina nasza, gdzie ludzie spędem pognają w tysiącach powyzywać się w publicznych miejscach, a nie wyszliby z domu kijem bici, w chwili gdy dobiera im się gwarancje, na które dobrowolnie i nie - składają się każdego miesiąca.
Well, a może jest tak, jak ujęła to jedna z moich studentek, że Polacy to trochę naród ściemniaczy, zawsze mają uciułane więcej niż mówią, zawsze są światowi na pokaz, a w zaciszu domostwa konserwatywni i prawie zawsze uważają, że ten gorszy i czarno-owczy to ten drugi :-)
Ps. gwoli wyjaśnienia: okładka moskiewskiego przeglądu matematycznego dołączona do tego wpisu to tylko przypadek - po prostu jest fajna :-)
piątek, 10 czerwca 2011
Z notatnika leniwego czytelnika
W zasadzie, żeby była zupełna jasność - mówiąc językiem barowym, to mnie zupełnie wali czy polskie społeczeństwo czyta książki, czy też nie. Skąd taki u mnie ostentacyjny kop w "kaganek postaw oświatowych"? Ano stąd, że nie ma o co kopii kruszyć, bo wszak to wybór większości. A większość interesuje mnie o tyle, o ile jestem w stanie zmierzyć swój sprzeciw wobec tej nieuczciwie dominującej masy :-)
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)