Tak, tak... właśnie tak. Nie są to spekulacje. Jak mogłam przeczytać w weekendowej "Rzepie", jeśli chodzi o bogacenie się bogatych, nie może być lepiej, nawet w Hiszpanii. Well, jest w tym coś znajomego, bo jeśli poddać pobieżnej analizie sytuacje panujące na rynkach podczas kryzysów i załamań w XX wieku, to okaże się że zjawisko to jest dość dobrze znane.
W radosnych podskokach mini-marszu o postępie, wysokich technologiach i cyfryzacji cofamy się, jeśli chodzi o jakość życia, do dość przykrego poziomu, a jednocześnie cały czas wydaje się, że "jest lepiej". Nie jest lepiej, lepiej już było (na razie), bo i to też ulegnie zmianie.
Dość kuriozalne wydaje się miauczenie o kryzysie, kiedy widzi się słupki wzrostów. Kryzys, jak wszystko co "egalitarne" dotyka szerokich szarych mas, które same z ochotą wskoczyły do tego kotła.
Kto jest zatem prawdziwym światem, a kto tylko jego cieniem rzucanym przez papierowe kukiełki?
wtorek, 10 stycznia 2012
środa, 21 grudnia 2011
Ciemna, czy głupia strona Gwiazd
Jest taki rodzaj pop opowieści, które bezwzględnie i niezależnie od poziomu infantylizmu czy głupoty są eksploatowane przy okazji cementowania pewnych figur meta-społecznych. Tym są choćby wszystkie filmy typu "świąteczne przypowiastki" czy "świąteczne igraszki". Tyle, że film czy motyw story świąteczna kompletnie mnie nie interesuje, bo uważam że mniej więcej w 70. latach wyczerpała się studnia z pomysłami, a to co jest obecnie eksplorowane, to "żenua".
wtorek, 13 grudnia 2011
Oto Łucja!
13 grudnia to dzień św. Łucji. O świętych niech piszą Ci, którzy się na nich znają :-) Ale Łucja zawsze mi się podobała. Historia, oczywiście jest nieco dramatycznie zwariowana, nie brak w niej okrucieństwa i pełnych sprzeczności relacji. Zresztą, a w jakim życiu ich nie ma?
środa, 16 listopada 2011
Cmentarz i Akwarium
Zimne zwoje mglistego powietrza powitały nas pod murem cmentarza w miasteczku, gdzie niegdyś był Dom Usherów. Opuszczone mury domostwa przypominają baśniowe monstrum. W takie noce jak tak dzisiejsza, wyobraźnia podpowiada niekończące się obrazy, jak z dziecięcego kalejdoskopu-zabawki. Tyle że w wersji noir. Nie ma powodu aby wchodzić na opuszczone podwórze, przebijać się przez poplątane wyschnięte kłącza. Zresztą, kogo tam żywego można jeszcze spotkać?
wtorek, 25 października 2011
Konflikt publiczno prywatny
Jest taki termin "partnerstwo publiczne prywatne" dotyczy on związku sfery prywatnej z publiczną, który zazwyczaj odnosi się do inicjatyw gospodarczych. Przyszło mi jednak do głowy zastosować to określenie do opisania zupełnie innej kwestii, tyle że w postaci opozycji. Czym zatem jest konflikt publiczno prywatny?
wtorek, 9 sierpnia 2011
Absolutnie absurdalne
Byłoby absurdalne w logicznym świecie. Natomiast w naszym wydaje się zupełnie normalne.
Ismail Kadaré
Ismail Kadaré
czwartek, 4 sierpnia 2011
Pisanie nie-na-czasie
Żyjemy w takim czasie, że zawsze coś dzieje się nie-w-czas. To refleksja po leniwej popołudniowej rozmowie z Mirkiem. Człowiek, choć niby nakierowany na możliwość zaistnienia pewnych wypadków, następstw, prawie zawsze jest na nie nieprzygotowany. "Ach, mogliśmy się tego spodziewać, ale teraz? To już? Niby wszystko założyłem/am, ale liczyłem/am że to będzie dopiero wtedy, a wtedy...
Niewczas - zastanawiam się nad znaczeniem tego słowa, nad następstwami, nad tym wszystkim co ze sobą przynosi.
Najlepsze (a może lepiej - najgorsze) z tym niewczasem jest to, że nic nie da się zaradzić. Niewczasu nie można cofnąć, ani zmienić. Trzeba znów mozolnie odnaleźć się w nowej sytuacji i z nią sobie poradzić. A to wszystko wymaga czasu :-) Taki kalambur semantyczny.
Co w takim razie z tym niewczasem? Czy można przełożyć niewczas, jako kategorię np. na literaturę?
Kilka dni temu rozpoczęłam lekturę książki "Balladyny i romanse" Karpowicza. Tom spory, opatrzony nagrodą Paszportu Polityki. Zajawka na ostatniej stronie okładki woluminu zapowiada intelektualną przygodę, rewoltę w zastałych schematach myślowych. Rzecz dotyczy zstąpienia na Ziemię Bogów - Tych antycznych, Tych starożytnych i Tego chrześcijańskiego. Do kraju promocji, do kraju czytelników, do Warszawy i okolic (jeśli Białystok uznamy za okolicę:-).
Skończyłam lekturę kilka dni temu. Zaczęłam zastanawiać się nad jej słabością. Mimo najlepszych chęci i przymusu czytelniczego (musiałam książkę przeczytać) nie znalazłam na zapisanych suto kartkach opatrzonych niekończącymi się cytatami, igraszkami z tekstem/kontekstem, kodami, popem i cholera wie czym... ani jednej ciepłokrwistej, ludzkiej czy też metafizycznej iskierki.
Po Pynchonie czy Ch. Bukowskim odwoływanie się do pornograficznego aspektu zamierzonego szoku - jest nieco na wyrost, trochę tak jak słowo "profesjonalne" w opisie usług nawet najmniejszego i najbardziej lichego warsztatu pracy. "Balladyny..." odsłaniają kulisy jeszcze jednego z współczesnych miraży. Naprawdę wielkość literatury, czy choćby jej przyzwoitość, nie mierzy się ilością cytowanych, wyliczanych filozofów czy kodów kulturowych - jak ładnie można to ująć w skrócie czerpiąc ze studni post-. Byłoby bardzo krzywdzące stwierdzić: ot napuszona grafomania. Nie, nie w tym rzecz. To umiejętnie skonstruowana powieść, w której przeplatają się dwa wątki (porządki) - wpływające na siebie, a wreszcie stykające się ze sobą. Jednak nie ma ani jednego argumentu "za". Po co to? Ot, właśnie lektura w kategorii "niewczas". Gdyby podrapać się po głowie i pomyśleć: ah, przecież taki właśnie Pielewin, tak sobie tkał swe opowieści. Wariacko lepiąc i żonglując, to puszczając oko do czytelnika, a to znów dając pstryczka w nos. Tak, tak, ale to już było. Właśnie było i zrobione o wiele lepiej, lirycznie z oddechem i uczuciem. Poza tym u Wiktora P. to osobowości bohaterów napędzały jego historie, ich namiętności i (zazwyczaj) miłość. W "Balladynach..." nawet ta miłość jest tak z dupy wystrzelona, że w zasadzie jest mi kompletnie obojętne kto z kim i gdzie. "Tradycyjnie" dostajemy też (choć nie tak już rozbuchany) opis życia w Stolicy - i znów do znudzenia opisane schematy, których nie da się dłużej bez odczucia pewnej rutyny, trawić. Być może jest coś na rzeczy, że mimo wszystkich obyczajowych rewolt, współczesnym Polakom trudno/koślawo jest pisać zgrabnie o erotyce, o seksie, o duchowości (lub jej braku) i - tego jestem już chyba pewna - o homoerotyzmie. Gdyby "Balladyny..." powstały nad Wisłą w latach 90. może i trzeba byłoby pochylić się ze zdumieniem i zrobić duże "O". Teraz, teraz to taka literatura "niewczas".
Wiecie co, jak patrzę się na kolejne tomiszcza nowości, te ciągle uginające się pod ciężarem zwartego i oprawionego papieru, ogrania mnie poczucie niechęci pisania. Mój Boże, ludzie ciągle piszą, tyle tego cholerstwa produkują, spekulują, knują i szokują. Większość, tak niewiele znaczy. Choć wcale nie oznacza to, że straciłam chęć do czytania :-)
Niewczas - zastanawiam się nad znaczeniem tego słowa, nad następstwami, nad tym wszystkim co ze sobą przynosi.
Najlepsze (a może lepiej - najgorsze) z tym niewczasem jest to, że nic nie da się zaradzić. Niewczasu nie można cofnąć, ani zmienić. Trzeba znów mozolnie odnaleźć się w nowej sytuacji i z nią sobie poradzić. A to wszystko wymaga czasu :-) Taki kalambur semantyczny.
Co w takim razie z tym niewczasem? Czy można przełożyć niewczas, jako kategorię np. na literaturę?
Kilka dni temu rozpoczęłam lekturę książki "Balladyny i romanse" Karpowicza. Tom spory, opatrzony nagrodą Paszportu Polityki. Zajawka na ostatniej stronie okładki woluminu zapowiada intelektualną przygodę, rewoltę w zastałych schematach myślowych. Rzecz dotyczy zstąpienia na Ziemię Bogów - Tych antycznych, Tych starożytnych i Tego chrześcijańskiego. Do kraju promocji, do kraju czytelników, do Warszawy i okolic (jeśli Białystok uznamy za okolicę:-).
Skończyłam lekturę kilka dni temu. Zaczęłam zastanawiać się nad jej słabością. Mimo najlepszych chęci i przymusu czytelniczego (musiałam książkę przeczytać) nie znalazłam na zapisanych suto kartkach opatrzonych niekończącymi się cytatami, igraszkami z tekstem/kontekstem, kodami, popem i cholera wie czym... ani jednej ciepłokrwistej, ludzkiej czy też metafizycznej iskierki.
Po Pynchonie czy Ch. Bukowskim odwoływanie się do pornograficznego aspektu zamierzonego szoku - jest nieco na wyrost, trochę tak jak słowo "profesjonalne" w opisie usług nawet najmniejszego i najbardziej lichego warsztatu pracy. "Balladyny..." odsłaniają kulisy jeszcze jednego z współczesnych miraży. Naprawdę wielkość literatury, czy choćby jej przyzwoitość, nie mierzy się ilością cytowanych, wyliczanych filozofów czy kodów kulturowych - jak ładnie można to ująć w skrócie czerpiąc ze studni post-. Byłoby bardzo krzywdzące stwierdzić: ot napuszona grafomania. Nie, nie w tym rzecz. To umiejętnie skonstruowana powieść, w której przeplatają się dwa wątki (porządki) - wpływające na siebie, a wreszcie stykające się ze sobą. Jednak nie ma ani jednego argumentu "za". Po co to? Ot, właśnie lektura w kategorii "niewczas". Gdyby podrapać się po głowie i pomyśleć: ah, przecież taki właśnie Pielewin, tak sobie tkał swe opowieści. Wariacko lepiąc i żonglując, to puszczając oko do czytelnika, a to znów dając pstryczka w nos. Tak, tak, ale to już było. Właśnie było i zrobione o wiele lepiej, lirycznie z oddechem i uczuciem. Poza tym u Wiktora P. to osobowości bohaterów napędzały jego historie, ich namiętności i (zazwyczaj) miłość. W "Balladynach..." nawet ta miłość jest tak z dupy wystrzelona, że w zasadzie jest mi kompletnie obojętne kto z kim i gdzie. "Tradycyjnie" dostajemy też (choć nie tak już rozbuchany) opis życia w Stolicy - i znów do znudzenia opisane schematy, których nie da się dłużej bez odczucia pewnej rutyny, trawić. Być może jest coś na rzeczy, że mimo wszystkich obyczajowych rewolt, współczesnym Polakom trudno/koślawo jest pisać zgrabnie o erotyce, o seksie, o duchowości (lub jej braku) i - tego jestem już chyba pewna - o homoerotyzmie. Gdyby "Balladyny..." powstały nad Wisłą w latach 90. może i trzeba byłoby pochylić się ze zdumieniem i zrobić duże "O". Teraz, teraz to taka literatura "niewczas".
Wiecie co, jak patrzę się na kolejne tomiszcza nowości, te ciągle uginające się pod ciężarem zwartego i oprawionego papieru, ogrania mnie poczucie niechęci pisania. Mój Boże, ludzie ciągle piszą, tyle tego cholerstwa produkują, spekulują, knują i szokują. Większość, tak niewiele znaczy. Choć wcale nie oznacza to, że straciłam chęć do czytania :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)