Poniedziałkowy wieczór to niezmiennie lektura dwóch tygodników. Jeden to "N", a drugi "URz". Od pewnego czasu zastanawiam się: po co to czytam? Wszak "stare media" są dość przewidywalne w swych reakcjach, w porównaniu do takich "nowych mediów". Pewnie to przyzwyczajenie, taka antykwaryczna przypadłość. W sam raz nadaje się na lamy tego bloga.
Nie wiem, czy to powolne, acz nieuchronne zbliżanie się do terminu wyborów parlamentarnych, sprawia że "URr" tak bardzo trzyma się swego wyśnionego profilu. Nie przepadam, jak gazeta za bardzo ma ambicje tłumaczyć świat czytelnikom w jedynie słuszny sposób. Dość w Polsce takich mediów i naprawdę "URz" nie musi. Nie musi też podciągać wydarzeń czy to bieżących, czy to wyciągniętych z fałd historii. Nie chciałabym żegnać z rynku "starych mediów" "URz" - stąd może nad wyraz me krytyczne obawy :-)
Dla odmiany "N" tak bardzo trzyma się linii - nazwijmy ją - żadna, że w zasadzie czytanie zwartych w nim migawek sprawia wrażenie obcowania z przedrukami z różnych stron świata netu.
Zatem "URz" podobało mi się bardziej na starcie, "N" podoba mi się coraz mniej.
Oba tygodniki przywiązują wagę do okładek. "URz" ma słabszą grafikę otwarcia, ale stara się trzymać przekaz. "N" stara się kusić - z naciąganym skutkiem, vide ostatnia okładka z Puszkiem Okruszkiem na otwarcie i naciąganym tytułem. Już dość zmarkotniała po lekturze "URz" (okładka tak słaba, że nie ma co gadać) sięgnęłam z niechęcią po "N". Po to, aby dowiedzieć się z wywiadu z Puszkiem Okruszkiem, że w zasadzie to on i kilka jeszcze innych osób (znanych i wpływowych) należy do awangardy mniejszości, którą demokracja ma tolerować, bo jest demokracją. Tyle, że dwa akapity dalej, ten sam Puszek Okruszek odmawia tej demokracji grupie, której nie lubi :-) Grupie smutnych i niezadowolonych :-)
Dla odmiany ta sama grupa smutnych niezadowolonych w "URz" jest zawsze i z zasady grupą, która jest represjonowana, słaba i ciepła żarem wewnętrzym, stłamszona przez arogancję plastikowego świata celebry. Skromnie stwierdzę, że obie grupy się nieco mylą :-) I ani one awangardą mniejszości, ani one słabe i bezbronne.
Za każdym razem po lekturze tygodników odnoszę wrażenie, że najmocniejszym ich punktem są rubryki, w których autorzy mogą (z formy) pozwolić sobie na żart i ironię. Jakoś wychodzą wtedy z przyjętej roli i dobrze im to wychodzi.
I uważam "Rz" i "N" kompletnie nie mają szczęścia to felietonistów zamknięcia, a powinien być to czysty i smakowity krem kataloński. Nie jest :-( Oj nie. Choć "URz" ma plusa za inny felieton - rubrykę Eryka Mistewicza, którą czytam z przyjemnością.
Jakie są obie gazety? Oj, no takie jak świat wokół. Kraina nasza, gdzie ludzie spędem pognają w tysiącach powyzywać się w publicznych miejscach, a nie wyszliby z domu kijem bici, w chwili gdy dobiera im się gwarancje, na które dobrowolnie i nie - składają się każdego miesiąca.
Well, a może jest tak, jak ujęła to jedna z moich studentek, że Polacy to trochę naród ściemniaczy, zawsze mają uciułane więcej niż mówią, zawsze są światowi na pokaz, a w zaciszu domostwa konserwatywni i prawie zawsze uważają, że ten gorszy i czarno-owczy to ten drugi :-)
Ps. gwoli wyjaśnienia: okładka moskiewskiego przeglądu matematycznego dołączona do tego wpisu to tylko przypadek - po prostu jest fajna :-)
wtorek, 14 czerwca 2011
piątek, 10 czerwca 2011
Z notatnika leniwego czytelnika
W zasadzie, żeby była zupełna jasność - mówiąc językiem barowym, to mnie zupełnie wali czy polskie społeczeństwo czyta książki, czy też nie. Skąd taki u mnie ostentacyjny kop w "kaganek postaw oświatowych"? Ano stąd, że nie ma o co kopii kruszyć, bo wszak to wybór większości. A większość interesuje mnie o tyle, o ile jestem w stanie zmierzyć swój sprzeciw wobec tej nieuczciwie dominującej masy :-)
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
Poza tym - jak twierdzi Władimir Bukowski - większość nie tylko może się mylić, a wręcz czyni to ochoczo i z reguły. Więc, miast załamywać ręce nad stanem poziomu wiedzy społeczeństwa, jego zdolności do myślenia abstrakcyjnego i umiejętności w dziedzinie analizy i syntezy, rozwalam się wygodnie w fotelu i nabijam statystykę plusów mniejszości - w tym wypadku czytelników.
Jako, że w tegorocznej stercie angelusowych zgłoszeń, jakoś nie ma książek wybitnych czy rzucających się od razu na top topów, to można na luzie czytać wszystkie z podobnym kredytem zaufania na początku. W ostatnim tygodniu szarpnęłam dwie pozycje - pozornie z dwóch odległych biegunów: Drago Jancar "Katarina, paw i jezuita" oraz Dawid Kornaga "Single+". Zanim przejdę do mego skromnego clou, kilka słów wyjaśnienia.
Pierwsza powieść, jest rodzajem barokowej epopei o niemożliwej miłości, religii i typowo ludzkich rozterkach w oprawie XVIII wiecznych kulisów pielgrzymki grupy Słoweńców do Kolonii.
Druga powieść, to całkiem współczesna, że tak powiem XXI wieczna gorzko-pstrokata makatka z życia singli warszawskich, czyli rzecz również o niemożliwej miłości.
Zresztą, jak zachęca opis na obwolucie książki Jancara: barok to tylko dekoracja dla opisania kondycji człowieka współczesnego. Tak więc, mamy już pierwszy punkt styczny, łączący obie prace wspomnianych pisarzy.
Postaram się na chwilę zetrzeć kilka charakterystycznych barwnych pociągnięć, decydujących o oryginalności tych książek i skupić się na samej - uproszczonej - akcji.
"Katarina, paw i jezuita": oto w niewielkim słoweńskim majątku żyje sobie laska. Ma na imię Katarina. Ładna z niej dziewczyna, ale mimo że do 30 coraz bliżej, to męża ni ma. Nocami Katarinie wydaje się, że przychodzi do niej dwóch facetów, jeden ją bzyka, a drugi to wszystko ogląda. Katarina mieszka sama z ojcem - są dość zamożni. Jej rodzeństwo dawno wyprowadziło się z domu i robi karierę na mieszczański sposób, łojąc kasę i rodząc dzieci i remontując domy. Katarina podkochuje się w jednym gogusiu, który jest miejscowym lanserem i do do tego wojskowym. Ale on nie zwraca na nią uwagi. Ta wścieka na się na siebie, bo jest na tyle kumata, że widzi w nim pawia, ale z drugiej strony coś ją do niego ciągnie. W ramach rewanżu - na sobie samej - najpierw doprowadza się do fazy anorektycznej, a następnie popada w bulimiczne obżarstwo. I ciągle czuje się niespełniona, wymęczona swą egzystencją. Wpada więc na pomysł, że wyruszy na pielgrzymkę do Kolonii wraz z grupą pątników. No i idzie. Oczywista są problemy, bo pielgrzymi wcale święci nie są, są kłótnie, momenty tyranii i dominacji silniejszych nad słabszymi, w tym szczególnie przykłady wykorzystywania kobiet. Ale na pielgrzymce, między problemami z higieną, a wewnętrznymi dylematami dotyczącymi rozrachunku z własnym "ja", Katarina poznaje fajnego gościa, taki typ niepokornego z lekko mrocznym lookiem. Dramatyczne okoliczności sprawiają, że dwójka bohaterów zostaje sama. On jej ratuje życie, ona następnie jemu - w ramach miłości. Ale - jak to bywa - źli ludzie i złe okoliczności losu rozdzielają naszych bohaterów. Jest po dwakroć dramatycznie, bo okazuje się, że tajemniczy ukochany Katariny jest byłym jezuitą po traumatycznych doświadczeniach misjonarza w Ameryce Południowej, czyli Indiach Zachodnich, gdzie miecz na teokratyczne państwo podnieśli portugalscy żołdacy. W między czasie - jeżeli takowy istnieje - bo jako pojecie logiczne nie istnieje - objawia się jeszcze pierwszy luby Katariny, czyli tytułowy paw. Ten rzuca się w wichry wojny za cesarstwo cesarzowej Marii Teresy, a wichry te nie są wiatrem sławy i chwały, jak mogłoby się zdawać. Wiele by pisać - ale może lepiej przeczytajcie sami. Finał jest taki, że nikt z trójkącika emocji nie wychodzi cało. Paw - na wojnie traci twarz (dosłownie), Jezuita - traci chwilową zdolność do bycia "po zakonnikiem" i zbity wraca do jezuitów, choć ci zostają ostatecznie rozwiązani. A Katarina - sama, pozostawiona w Kolonii, przepędzona przez przełożonych zakonnika, zostaje niezamężną kobietą w ciąży.
Well, nie ma lekko.
"Single+": oto w luzacko przepudelkowanej Warszawie, alkoholik dość jeszcze w miarę młody dziennikarz bez etatu, załapuje się na wywiad z jedną gwiazdką filmową. Tak im się dobrze układa, że lądują w łóżku. Dla bohatera to nie pierwszyzna bo lubi bzykać wszystko co ładne i co się rusza (choć nie chłopaczków, o nie). Potem nasz bohater idzie na medialne party, gdzie opędzając się od ikonicznych bohaterów wyobrażeń naszej masowej popkulturowej wyobraźni, trafia na kolejną laskę pięknie-obfitą malarkę, z którą uprawia seks w jej samochodzie. Następnie, ta właśnie obfita malarka dowiaduje się, że jej najlepsza koleżansia (która dorobiła sobie sylikonowe cycki, aby podnieść swe samicze morale) zaliczyła wpadkę i spodziewa się dziecka, którego ojcem jest cholera wie kto. W tak nakreślony światek wkracza prostoduszny dealer narkotyków, fan marki Nike. On też ma miłosne dylematy, bo czuje że ta lasencja co żyje na jego koszt, to nie jest najlepszy jego strzał, bo nie dość, że chce tylko dostawać prezenty, to jeszcze nawet jajecznicy nie potrafi zrobić, ale za to pociska jakieś bzdury o tym, że fajnie jest czytać młodych polskich autorów, a nie tylko komiksy (jak to czyni nasz dealer). Drogi dealera i obfitej-malarki stykają się podczas transakcji narkotykowej, kiedy to dowiadujemy się że... malarka jest w ciąży, jej psiapsiuła (wcześniej wspomniana) i ta młoda aktorka z początku opowieści - a wszystkie z tym samym pijaczkiem odjechanym dziennikarzem. Swoją drogą, to jednak musiał nie tak mocno chlać ten bohater, skro po jednym strzale zdołał zapłodnić aż trzy babeczki - ale może nie wgłębiajmy się w to, wszak fikcji literackiej można wiele wybaczyć ;-)
Jest jeszcze "potem, dalej i więcej" - ale to też polecam przeczytać.
Reasumując - streściłam, nieco bardzo niesprawiedliwie - obie książki na sposób przaśny i wulgarny. Nie dlatego, aby odgrywać się na autorach, absolutnie nie! Chodziło mi to, aby w tak przyziemny sposób przedstawić relacje i przypadki bohaterów - bo, jak chyba nie trudno się przekonać: każdy z nas zna takie historie (no może z tymi ciążami to lekka przesada, ale niech tam będzie). Bo obie historie, mimo zupełnie odległych draperii, próby konstrukcji i analizy przypadków - opowiadają o szalenie podobnych do siebie ludziach i motywach - a raczej ich totalnym braku - jeśli chodzi o motyw życia i do życia. Wirtualne doznanie objawienia relikwii, rozpuszczenie się w wypalającej mocy alkoholu i (uwielbiam to okropnie tandetne słowo) rozpuście, ślepe mijanki i złe wybory. A to wszystko w ciągłej szamotaninie ze śmiercią.
Tyle, że... tyle, że to wszystko już było, albo może jest nadal. I stąd, obie książki nie szczególnie mi spełniły swe obietnice.
Jedno jest pewne i to też pięknie łączy oba tytuły - i Jancar i Kornaga - lubią język i nie mają z nim problemów. Obie narracje powstały nie z przypadku, ale z dogłębnie przemyślanej strategii. I co najważniejsze, autorzy nie mieli problemów z wdrożeniem tej strategii.
Jeśli więc lubicie czytać książki dla podziwu lub choćby szacunku dla samego stylu, precyzji konstrukcji i dobrze poskładanych zdań - to czytajcie obie! Ale nic nowego i niczego ciekawego na tych kilkuset kartach nie znajdziecie.
poniedziałek, 6 czerwca 2011
Architektura w całości piękna
Gdybym miała dziś zastanowić się na tym, która ze sztuk najbardziej mnie porywa, to bez wahania wymieniłabym architekturę. Gdybym miała dziś powiedzieć: żałuję, że nie zostałam... to wymieniłabym zawód architekta. Gdybym miała dziś wypowiedzieć marzenie podróżnicze, to z całą pewnością uznałabym podróż do Brazylii i Kambodży - oczywiście po to, żeby oglądać architekturę: Brasilii i Angkor Wat.
Lubię architektów, zdecydowanie bardziej od malarzy i muzyków czy rzeźbiarzy. Choć, gdyby głębiej zastanowić się nad tym tematem, wszystkie te sprawności sztuki stykają się ze sobą i mają znaczący wzajemny wpływ.
Pochodzę z miasta architektów (chodzi mi tu przede wszystkim o Berga, Konwiarza i Poelziga) i to co najbardziej lubię w moim małym mieście, to właśnie te owoce projektów, którym udało się ujrzeć światło dzienne, tj, doczekać realizacji. Żałuję, że nie mamy już takich autorów (lub inwestorów, którzy chcieliby czegoś innego niż płytowo-szklane płaszczyzny czy najzwyczajniej w świecie rozbudowane projekty centrów handlowo-mieszkaniowych nazwane szumnie "wieżami").
Jeśli powstaje jakiś badziew w obszarze sztuk wizulanych czy muzycznych, to zdecydowanie łatwiej go ukryć lub wyrzucić ze świadomości, niż dla przykładu taki moloch, który chcąc nie chcąc będziemy oglądać podczas spacerów i podróży przez miasto.
Dlatego, żal mi tego, że we Wrocławiu nie powstał ostatnio taki budynek jakim może pochwalić się choćby Kraków - Muzeum Lotnictwa.
Miałam nieco szczęścia, bo podczas swoich skromnych wędrówek, udało mi się zobaczyć dzieła ulubionych architektów (przynajmniej kilka). Żałuję, że nie było mi dane (jak dotąd) zwiedzanie
domów zaprojektowanych przez Franka L. Wrighta.
Architektura, która potrafi fantastycznie nawiązywać do sfery organicznej, a jednocześnie odznaczać się, odcinać jako przykład abstrakcyjnego myślenia człowieka, cholernie mnie ujmuje. No i oczywiście ogrom pracy, jaką trzeba włożyć w realizację, zakomponowanie, łączenie, wytrzymałość, użyteczność i trwałość. Imponujące.
Kilka tygodni temu oglądaliśmy program o brazylijskim modernizmie, gdzie pokazano jeden z pierwszych domów mieszkalnych zaprojektowanych przez Oscara Niemeyera. Rodzina, która jest właścicielem tego domostwa, postawiła sobie za punkt honoru nie tylko utrzymanie w dobrym stanie samej bryły, ale również wnętrza wilii wraz z całością umeblowania. Z ciekawością i rozbawieniem zauważyłam, że meble i kolorystyka, którą dekady świetlne temu obmyślił i wdrożył architekt, są nowocześniejsze i świeższe od wielu linii tematycznych, które zapełniają współczesne pisma z poradami dotyczącymi aranżacji wnętrz.
To co chyba najbardziej nudzi w współczesnym design lansowanym w Polsce, to typ gotowych do zakupienia projektów (choć to się trochę zmienia) i sposób urządzania domów i mieszkań - tak zunifikowany, że wystarczy wymienić zdjęcia w ramkach na regale i każdy (czyli nikt) mógłby w nich mieszkać. Ale pewnie trochę jestem niesprawiedliwa :-)
Dla poprawienia humoru, na obrazku szachy inspirowane architekturą Santiago Calatravy.
Lubię architektów, zdecydowanie bardziej od malarzy i muzyków czy rzeźbiarzy. Choć, gdyby głębiej zastanowić się nad tym tematem, wszystkie te sprawności sztuki stykają się ze sobą i mają znaczący wzajemny wpływ.
Pochodzę z miasta architektów (chodzi mi tu przede wszystkim o Berga, Konwiarza i Poelziga) i to co najbardziej lubię w moim małym mieście, to właśnie te owoce projektów, którym udało się ujrzeć światło dzienne, tj, doczekać realizacji. Żałuję, że nie mamy już takich autorów (lub inwestorów, którzy chcieliby czegoś innego niż płytowo-szklane płaszczyzny czy najzwyczajniej w świecie rozbudowane projekty centrów handlowo-mieszkaniowych nazwane szumnie "wieżami").
Jeśli powstaje jakiś badziew w obszarze sztuk wizulanych czy muzycznych, to zdecydowanie łatwiej go ukryć lub wyrzucić ze świadomości, niż dla przykładu taki moloch, który chcąc nie chcąc będziemy oglądać podczas spacerów i podróży przez miasto.
Dlatego, żal mi tego, że we Wrocławiu nie powstał ostatnio taki budynek jakim może pochwalić się choćby Kraków - Muzeum Lotnictwa.
Miałam nieco szczęścia, bo podczas swoich skromnych wędrówek, udało mi się zobaczyć dzieła ulubionych architektów (przynajmniej kilka). Żałuję, że nie było mi dane (jak dotąd) zwiedzanie
domów zaprojektowanych przez Franka L. Wrighta.
Architektura, która potrafi fantastycznie nawiązywać do sfery organicznej, a jednocześnie odznaczać się, odcinać jako przykład abstrakcyjnego myślenia człowieka, cholernie mnie ujmuje. No i oczywiście ogrom pracy, jaką trzeba włożyć w realizację, zakomponowanie, łączenie, wytrzymałość, użyteczność i trwałość. Imponujące.
Kilka tygodni temu oglądaliśmy program o brazylijskim modernizmie, gdzie pokazano jeden z pierwszych domów mieszkalnych zaprojektowanych przez Oscara Niemeyera. Rodzina, która jest właścicielem tego domostwa, postawiła sobie za punkt honoru nie tylko utrzymanie w dobrym stanie samej bryły, ale również wnętrza wilii wraz z całością umeblowania. Z ciekawością i rozbawieniem zauważyłam, że meble i kolorystyka, którą dekady świetlne temu obmyślił i wdrożył architekt, są nowocześniejsze i świeższe od wielu linii tematycznych, które zapełniają współczesne pisma z poradami dotyczącymi aranżacji wnętrz.
To co chyba najbardziej nudzi w współczesnym design lansowanym w Polsce, to typ gotowych do zakupienia projektów (choć to się trochę zmienia) i sposób urządzania domów i mieszkań - tak zunifikowany, że wystarczy wymienić zdjęcia w ramkach na regale i każdy (czyli nikt) mógłby w nich mieszkać. Ale pewnie trochę jestem niesprawiedliwa :-)
Dla poprawienia humoru, na obrazku szachy inspirowane architekturą Santiago Calatravy.
niedziela, 17 kwietnia 2011
Łagry, STASI i uciekanie od systemu
Po lekturze tych dwóch książek dochodzę do wniosku, że w rozgrywkach "system" kontra "człowiek", nadal mamy 3:1 dla "systemu". I zastanawiające jest to, jak wiele znajdujemy usprawiedliwienia dla pewnych form sprawowania czy raczej organizowania władzy. Koniec świata łagrów czy kres inwigilacji tekturowej tajnej policji wcale nie oznacza, że doszło do ostatecznego rozgromienia i poskromienia zakusów jednego człowieka wobec drugie człowieka.
Zacznijmy od łagrów, w końcu mają nieco więcej lat niż NRD-owksa STASI. Na fali reklamowanego filmu "Niepokonani" przeczytałam literacką inspirację, czyli "Długi marsz" Sławomira Rawicza. Filmu jeszcze nie widziałam, recenzje nie zachęcają, choć Ed Harris gra, a ja lubię tego aktora. Z drugiej strony Ed Harris zagrał też w "Kopi mistrza" Agnieszki Holland, a ten film - delikatnie mówiąc - to gniot straszny. Mimo, że naprawdę uwielbiam filmy o kompozytorach muzyki, tego oglądać się nie dało. O książce "Długi marsz" też nie da się powiedzieć, że to arcydzieło. Nie tylko ze względu na kontrowersje, jakie ściągnęły na siebie dociekania związane z autorem (Rawiczem) i jego interpretacją nie-swojej przygody. Czyta się ją lekko, szybko, wartko, ale jest w niej pewna niepokojąca łatwość i powierzchowność, która ostudziła mnie mniej więcej w połowie drogi przez Mongolię. W zasadzie - poza refleksją na temat "imperium króla śniegu", pokazaniem mechanizmu wciągania aparatu prawnego do realizacji polityki dyktatora, nie jesteśmy świadkami przeżyć, przemiany bohaterów. Właściwie nic się nie dzieje, poza tym co może dziać się na trudnej i nieznanej drodze przez krainy, w których poległby nie jeden z gwiazdorów współczesnej szkoły przetrwania. I to mnie nieco dziwi, bo wystarczyło mi kilka tułaczych eskapad po Bałkanach i Karpatach, żeby przekonać się ile z ludzi wtedy wyłazi, jak zderzają się światy, stereotypy, jak podróż zmienia. A przecież w tej książce nie mamy nawet do czynienia z podróżą, tylko z szaleńczą ucieczką z potwornej krainy zwanej łagier. Jednak nie żałuję, że przeczytałam "Długi marsz" i nikt nie powinien. Bo w porównaniu do seriali o zbrodniach hitleryzmu (jak to mawiamy w domu oglądając kanały TV z cyklu "historia" - wieczór bez naziola, to wieczór stracony), jakoś tak masowej eksploracji "radosnych" eksperymentów Związku Radzieckiego nie obserwuję. W gruncie rzeczy najbardziej przerażającą stroną tego tematu jest, to jak niewiele ucieczek z łagrów było, proporcjonalnie do ilości ludzi tam wywiezionych. I rzeczywiście przejście przez Syberię, Mongolię, Tybet, Butan, aż do Indii i Chin - jako przykład ucieczki totalnej - pokazuje, jak bardzo był to system straszny i jak długo miał się dobrze, zarówno pod względem realnego funkcjonowania, jak i mentalnego.
NRD i STASI nie miało szans na podtrzymanie czy wykreowanie mitu awangardy rewolucyjnej. Idę o zakład, że o ile KGB w pop kulturze, jakieś uznanie ma i cieszy się mroczną, ale jednak estymą, to STASI to syf nad syfy i chyba do dziś trudno niektórym wyobrazić sobie, że ten dziadowski kraj tekturowych aut i kiepskiego plastiku mógł zbudować taką maszynerię. Dlatego chyba koszulki z czerwoną gwiazdą dają ciągle przyzwoity zysk, a nie ma (chyba) masowego zapotrzebowania na konfekcję z logo DDR. "Szkoda", wszak przecież ekipa wschodnich Niemiec wyciągnęła najlepsze nauki z lekcji Wielkiego Brata. Być może to kwestia estetyki, i żaden NRD-owksi przywódca ani działacz nie nadawał się na ikonę pop-kultury nawet po wielkim retuszu fotografii.
Nie mniej, druga książka, traktująca również o ucieczkach od systemu, pokazuje eNeRDowo w strasznym świetle. Historie, które zebrała Anna Funder w książce "Stasiland" pokazują inny niż sowieckie łagry, ale rownie parszywy obraz zniewolenia. Straszne jest to, że gro bohaterów z którymi rozmawiała Funder nie mogło doczekać się (wyświechtana fraza) sprawiedliwości już po obaleniu muru i miało poczucie, że część społeczeństwa (nawet ta Zachodnia) chciałaby to zamieść pod dywan. Bardzo dobra to książka i warta przeczytania.
Podsumowując: jako przeciwniczka wszelakich systemów opresji od lewa do prawa, przez rozmemłany dyktat liberalnego konsumpcjonizmu (tak, tak konsumpcjonizm jest rodzajem terroru, choć zdecydowanie przyjemniejszym - to tak zwane zażarcie się na śmierć do zesrania) zaliczam obu książkom plusy. Z naciskiem zdecydowanie na Anne Funder i jej "Stasiland".
Zacznijmy od łagrów, w końcu mają nieco więcej lat niż NRD-owksa STASI. Na fali reklamowanego filmu "Niepokonani" przeczytałam literacką inspirację, czyli "Długi marsz" Sławomira Rawicza. Filmu jeszcze nie widziałam, recenzje nie zachęcają, choć Ed Harris gra, a ja lubię tego aktora. Z drugiej strony Ed Harris zagrał też w "Kopi mistrza" Agnieszki Holland, a ten film - delikatnie mówiąc - to gniot straszny. Mimo, że naprawdę uwielbiam filmy o kompozytorach muzyki, tego oglądać się nie dało. O książce "Długi marsz" też nie da się powiedzieć, że to arcydzieło. Nie tylko ze względu na kontrowersje, jakie ściągnęły na siebie dociekania związane z autorem (Rawiczem) i jego interpretacją nie-swojej przygody. Czyta się ją lekko, szybko, wartko, ale jest w niej pewna niepokojąca łatwość i powierzchowność, która ostudziła mnie mniej więcej w połowie drogi przez Mongolię. W zasadzie - poza refleksją na temat "imperium króla śniegu", pokazaniem mechanizmu wciągania aparatu prawnego do realizacji polityki dyktatora, nie jesteśmy świadkami przeżyć, przemiany bohaterów. Właściwie nic się nie dzieje, poza tym co może dziać się na trudnej i nieznanej drodze przez krainy, w których poległby nie jeden z gwiazdorów współczesnej szkoły przetrwania. I to mnie nieco dziwi, bo wystarczyło mi kilka tułaczych eskapad po Bałkanach i Karpatach, żeby przekonać się ile z ludzi wtedy wyłazi, jak zderzają się światy, stereotypy, jak podróż zmienia. A przecież w tej książce nie mamy nawet do czynienia z podróżą, tylko z szaleńczą ucieczką z potwornej krainy zwanej łagier. Jednak nie żałuję, że przeczytałam "Długi marsz" i nikt nie powinien. Bo w porównaniu do seriali o zbrodniach hitleryzmu (jak to mawiamy w domu oglądając kanały TV z cyklu "historia" - wieczór bez naziola, to wieczór stracony), jakoś tak masowej eksploracji "radosnych" eksperymentów Związku Radzieckiego nie obserwuję. W gruncie rzeczy najbardziej przerażającą stroną tego tematu jest, to jak niewiele ucieczek z łagrów było, proporcjonalnie do ilości ludzi tam wywiezionych. I rzeczywiście przejście przez Syberię, Mongolię, Tybet, Butan, aż do Indii i Chin - jako przykład ucieczki totalnej - pokazuje, jak bardzo był to system straszny i jak długo miał się dobrze, zarówno pod względem realnego funkcjonowania, jak i mentalnego.
NRD i STASI nie miało szans na podtrzymanie czy wykreowanie mitu awangardy rewolucyjnej. Idę o zakład, że o ile KGB w pop kulturze, jakieś uznanie ma i cieszy się mroczną, ale jednak estymą, to STASI to syf nad syfy i chyba do dziś trudno niektórym wyobrazić sobie, że ten dziadowski kraj tekturowych aut i kiepskiego plastiku mógł zbudować taką maszynerię. Dlatego chyba koszulki z czerwoną gwiazdą dają ciągle przyzwoity zysk, a nie ma (chyba) masowego zapotrzebowania na konfekcję z logo DDR. "Szkoda", wszak przecież ekipa wschodnich Niemiec wyciągnęła najlepsze nauki z lekcji Wielkiego Brata. Być może to kwestia estetyki, i żaden NRD-owksi przywódca ani działacz nie nadawał się na ikonę pop-kultury nawet po wielkim retuszu fotografii.
Nie mniej, druga książka, traktująca również o ucieczkach od systemu, pokazuje eNeRDowo w strasznym świetle. Historie, które zebrała Anna Funder w książce "Stasiland" pokazują inny niż sowieckie łagry, ale rownie parszywy obraz zniewolenia. Straszne jest to, że gro bohaterów z którymi rozmawiała Funder nie mogło doczekać się (wyświechtana fraza) sprawiedliwości już po obaleniu muru i miało poczucie, że część społeczeństwa (nawet ta Zachodnia) chciałaby to zamieść pod dywan. Bardzo dobra to książka i warta przeczytania.
Podsumowując: jako przeciwniczka wszelakich systemów opresji od lewa do prawa, przez rozmemłany dyktat liberalnego konsumpcjonizmu (tak, tak konsumpcjonizm jest rodzajem terroru, choć zdecydowanie przyjemniejszym - to tak zwane zażarcie się na śmierć do zesrania) zaliczam obu książkom plusy. Z naciskiem zdecydowanie na Anne Funder i jej "Stasiland".
wtorek, 5 kwietnia 2011
O złośliwości bibliotek
W poniższym tekście przeprowadzę wywód dotyczący podobieństw między kocimi figlami, a jawnymi złośliwościami książek zebranych w przydomowych bibliotekach, a którego wnioski prowadzą do niesłychanych w konsekwencji związków (niebezpiecznych) między pozycją „Straszydła na co dzień” Karela Michala, a wywiadem rzeką Rafała Ziemkiewicza „Wkurzam salon”.
Biblioteki są złośliwe. Ich bezsprzeczna przewaga, wynikająca z stagnacji chaosu (to nie żaden oksymoron, zaraz wszystko wyjaśnię) stawia je w uprzywilejowanej sytuacji względem bezbronnego człowieka, który w pewnym momencie swego życia dochodzi do wniosku, że przestał panować nad kluczowym elementem przestrzeni swego świata. Ileż to razy – z czysto jadowitej zawziętości – tytuły, których w danej chwili bardzo potrzebujemy – chowają się w swoich ciemnych norach i schowkach, drwiąc nam w nos. Jak się czujemy, kiedy uświadomimy sobie z całą goryczą, że część, tak bardzo lubianych przez nas tomów, najzwyczajniej w świecie przeprowadziła się pod inną strzechę. Nie wspomnę już o tych przewrotnych i zwodniczych „hitach”, które promowane, reklamowane wprosiły się do nas same, wyszarpały ostatni grosz z karty kredytowej, tylko po to – jak w kiepskim romansie o femme fatale, żeby z nas zadrwić swą wyrachowaną strategią „jeszcze raz to samo, tylko inaczej zmiksowane”. A książki wampiry? Wysysające z nas energię i zdrowy rozsądek ludzi pracujących, których powinnością w nocy winien być sen zamiast przewracania kolejnych stron? A opowieści z bohaterami „aż mnie szlag trafi”, czyli tymi wszystkimi złymi charakterami, zagrażającymi naszej życiowej harmonii? A eseje mącące w głowach? Doprowadzające na skraj szaleństwa, że tuż za rogiem czai się mroczna broń, czekająca na sprawnego oprawcę przysposobionego do jej użycia przeciwko nam bezbronnym, pozostającym tylko w piżamce pod lekką kołdrą w cichym domu (osobiście przeżyłam taki atak lata temu podczas lektury wywodów Aleksandra Dugina) w towarzystwie kota.
I w tym miejscu historii pojawia się kot, zwany też – w przypływach sentymentu – przez człekokształtnych kiciusiem. Zatem kiciuś, podobnie jak biblioteka, zwykł rządzić się własnymi prawami, pozostawiwszy mglistą mrzonkę, że o to ktoś z nas może być jego właścicielem. Posiadacze kotów – przepraszam, ludzie dzielący dom z kotem, na jego prawach – uściślijmy, z wrodzonym sobie masochizmem dzielą się z innymi, wszystkimi detalami dotyczącymi życia kiciusiów. A to o jego nocnych harcach, które nie pokrywają się dziwna sprawa z naszym cyklem dobry pracy, a to o swoistych przyzwyczajeniach powodujących, że kot jak wspomniana wcześniej książka pojawia się w zasięgu naszej mocy, tylko wtedy kiedy zechce. A to o ulubionych przysmakach, pozycjach które przybiera, ożywieniu podczas pewnych faz pogody i innych kosmicznych wybrykach, powodujących, że ilość historii, wzmianek i anegdot o kiciusiach jest tak ogromna, że pozostaje tylko żal, że żaden kot tych historii nie przeczyta. Chyba, że sam potrafi opowiadać lepsze.
Konkludując domowe biblioteki i goszczące w domach koty to żywioł nieprzewidywalny i często prowokujący myśl, że jedno i drugie charakteryzuje się tendencją do psotnej złośliwości wobec człowieka.
Tak właśnie prawie jak za kotem, goniłam dziś po przydomowej bibliotece w poszukiwaniu książki z opowiastkami Karela Michala „Straszydła na co dzień” (czechosłowacka premiera książki odbyła się 1961 r.). Niestety, tym razem Straszydła i biblioteka, okazały mi prawdziwą stronę kociej natury. Jednym słowem stało się tak, że książki znaleźć nie mogłam. A szkoda, bo to ta pozycja, pasująca świetnie do natury antykwariatu (tego Antykwariatu, rzecz jasna) byłaby, jak znalazł. Dla ścisłości dodam, że historie z powyższej książki są tak niesamowite, dobrze skonstruowane i mają tak wielką moc przypasowania ich do pewnych sytuacji z życia wziętych (choć teoretycznie opowiadają o zmorach – ale czyje życie, to nie walka z własnymi zmorami? :-), że jeśli „Straszydła...” łaskawie powrócą na widoczne miejsce, to na pewno je wyciągnę na witrynę Antykwariatu.
I zamiast Michala został mi tylko pod ręką wywiad rzeka z Rafałem Ziemkiewiczem. To wydawnictwo, leżało tam gdzie je odłożyłam, widoczne, lśniące, zachęcające do wzięcia w rękę. A, że i tak planowałam napisać o tym słowo, niech więc będzie.
Zacznę od tego, że mam zawsze lekki dystans do formy wywiad-rzeka. Zwłaszcza, kiedy pytający i pytany są w dobrej komitywie, w gruncie rzeczy zgadzają się ze sobą w każdym punkcie, a do tego pytający jest zdecydowanie mniej dominującą osobą niż jego rozmówca. To nie zarzut w gruncie rzeczy, tylko uwaga na marginesie. W tym wypadku też tak jest, w zasadzie aby mieć pełne czy choć w połowie pełne zdanie o tym co mówi Ziemkiewicz, trzeba znać jego książki, publicystykę, życie w obrębie sfery publicznej. Książkę podzielono na części których tytuły wskazują na wcielenia/aspekty osobowości/aktywności bohatera. I to akurat jest zabieg fajny, który w prosty sposób porządkuje ewentualny chaos i popadanie w dygresje, jakie spotyka się przy takich okazjach. Na pewno Ziemkiewicz starał się być open, we fragmentach dotyczących życia prywatnego i nie bez powodu wiele razy wspomina żonę, córki, rozwód itp. Ale w sumie to część najsłabsza tego materiału. A po co się tłumaczyć w takiej formie?
Bardzo ciekawa jest dla odmiany część opowiadająca o Ziemkiewiczu jako autorze fantastyki, ruszającym na „podbój czytelników” wraz z wprowadzeniem stanu wojennego. Pierwsza sprawa, kwestia autorów piszących fantastykę czy horror, a kontra tak zwanych poważnych pisarzy w czasach PRL, to naprawdę fajny temat. Druga rzecz, to ciekawy opis środowiska, specyficznego dodajmy, które już nie istnieje w takim kształcie i choć mi na przykład, jako czytelniczce tamtych periodyków z lat 80., wydaje się, że to chwila minęła, to właśnie takie wywiady uświadamiają mi, że jest zupełnie inaczej. Ciekawie się dowiedzieć o motywach podejmowania danych tematów, o wyobrażeniach, o konstrukcji fabuły. W sumie, mogłoby być tego więcej. Dalej jest story UPR, to wiadomo mniej więcej co i jak. Następnie nieco społeczno-gospodarczej tematyki, gdzie Ziemkiewicz zastrzega, że sam głowy do biznesów i księgowości nie ma, ale jako publicysta w gospodarce i ekonomii dobrze się czuje. I tu mam lekki zawód. Bo w sumie, jako osobę właśnie w tej gospodarce i ekonomii siedzącą po uszy (w sensie prowadzenia działalności gospodarczej:-), to często mnie nawiedza to widmo złotego wolnego rynku, właśnie jako widmo, że to tak panie wcale prosto nie jest. Co jeszcze? Nic. Więcej nie było momentów. Może tylko fragment o tym, jak bardzo prowincja USA jest nastawiona na uczestnictwo w czynie społecznym, a ten u nas to zdecydowanie forma obśmiana.
Można przeczytać, a można nie czytać. Pewnie dość mętnie podsumowałam, ale naprawdę trudno mi zachwycić się, ale jeszcze trudniej zganić. Choć naprawdę to deklarowanie o nie-salonie, kiedy z tym salonem w jakiejś symbiozie na poziomie potrzeby opozycji się jest, to w sumie nic wkurzającego.
Koty i książki potrafią wkurzyć bardziej :-) także domowy salon...
niedziela, 3 kwietnia 2011
Perun i inne fantazje
Bardzo żałuję, że układając poniższy wpis nie mam pod ręką mojego albumu z malarstwem Zofii Stryjeńskiej. Ze sztuką Stryjeńskiej zetknęłam się już w dzieciństwie, choć wówczas zupełnie nic nie wiedziałam o tej ciekawej postaci polskiego światka twórców 20-lecia. Zdaje się, większość moich rówieśników potrafiłaby odgrzebać w rozdziałach czasu minionego znane przedstawienia Stryjeńskiej, choć być może również ze zdziwieniem zareagowałaby na informację, że oto mieliśmy do czynienia z jedną z ciekawszych postaci rodzimej sztuki wizualnej XX wieku.
Jak krótko przedstawić Stryjeńską? (z pominięciem kwestii życiorysu, zresztą bardzo ciekawego i dość dramatycznego). Folklor, ludyczność, humor, ironia, które spotkały się w saloniku art deco. Z jednej strony bardzo mocno osadzona w polskich realiach, tradycji (a może i historycznych fobiach, które w łagodny, zdystansowany sposób potraktowała choćby malując portrety słynnych Piastów), z drugiej zaś, nowoczesna w technice i użyciu kolorów. Idealnie odnajdująca się na styku sztuki i wzornictwa przemysłowego.
Pierwsze wrażenie z poznania przedstawień Tańców Polskich, raczej negatywne. Ludyczny szał zdawał się być dla mnie zbyt "etnograficzny". Do tej pory ta seria wyzwala we mnie najmniej emocji. Jednak podoba mi się ich "pop-artowa" optyka. Z biegiem lat nabierająca głębszego smaku (zaznaczam, piszę tu o mych subiektywnych odczuciach). Nic na to nie poradzę, że początkowo akurat ta seria przypadła mi najmniej do gustu. Dla odmiany, humor kolekcji portretów Piastów jest przedni. Odnosi się wrażenie, że Stryjeńska wyprzedziła o dekady coś, co możemy dziś nazwać opatrywaniem nowym sensem dawnych wyobrażeń, tak bardzo zakorzenionych w zbiorowej świadomości, że nie pozostawiających pola do manewru wyobraźni lub nowym interpretacjom.
Bardzo ciekawa jest też paleta kolorystyczna stosowana przez Stryjeńską. Mamy tu barwy "czerpane", przeźroczystości, chłodne tonacje, które nagle stykają się z eksplozją ciepłych, gorących kolorów. Do tego zawsze świetny szkic. Gdy to wszystko połączymy, styl art deco z humorem i okiem na folklor (piszę "okiem" bo absolutnie nie można zaliczyć Stryjeńskiej do artystki tworzącej sztukę bezpośrednio dokumentującą folklor. W jej wypadku, przedstawienia są przefiltrowane przez - umowne "oko zewnętrzne", przez inne doświadczenia, subiektywne odczucia, czasem celowe deformacje), wyjdzie nam koktajl związany z prądem europejskiego stylu, a jednak zdeterminowany specyfiką regionalną, która po prostu jest jaka jest; czasem przedstawiana z dumą, a czasem z ciepłą ironią.
Lubię szczególnie szelmowskie przedstawienia bóstw słowiańskich. Te wszystkie żywiołaki, ekspresyjnie ujęte bóstwa, aż proszące się do przeflancowania na grunt komiksów. Co ciekawe, tropy słowiańskie czy fascynacja tym epizodem badań etnograficznych, historycznych i archeologicznych kompletnie nie budzi jakichkolwiek emocji w czasach obecnych. Pewnie dlatego, że w sumie o żadnych daleko posuniętych i zaawansowanych badaniach nie mogło być mowy, skoro nie do końca jest co badać z przyczyn braku materiałów źródłowych. Ba, w sumie przecież bóstwa ożywiane przez Stryjeńską są również w olbrzymiej mierze fikcją, tak jak badania nad ewentualnym panteonem i mitologią Słowian. Nie mniej, nie takie "stworzone mity" zawładnęły wyobraźnią odbiorców. Dlatego szkoda mi, że ten świat nie został odpowiednio przeflancowany na potrzeby kultury popularnej, bo w sumie trudno zaliczyć kilka komiksów o Piaście Kołodzieju czy podobnych incydentalnych projektów do wyczerpującego temat zbioru.
Ps. w załączeniu Pogoda według Stryjeńskiej. Oby w nadchodzących miesiącach był nam przychylny:-)))
piątek, 1 kwietnia 2011
Kilka uwag o kwestii kiczu
Sprawa kiczu wydaje się być oczywista. Większość odbiorców – nawet nie aspirujących do jakiejkolwiek styczności z wiedzą o sztuce bądź teoriami dotyczącymi estetyki – uważa, że jest w stanie w sposób jednoznaczny określić co jest kiczem, a czego absolutnie do niego zaliczać nie można.
Czyżby sprawy miały się tak prosto?
Nie do końca jestem przekonana, zwłaszcza że w ostatnich miesiącach zostałam zmuszona do weryfikacji własnych sądów. Początkowo, napisanie krótkiego felietonu o kiczu, wydawało się być dość prostym zadaniem. Jednak im dłużej rozważałam model oceny sztuki w kategoriach kicz-nie kicz, tym bardziej czułam się zafrapowana. Zwłaszcza, kiedy wyjdziemy ponad perspektywę (bezpieczną) nadawania rangi sztuki kiczowi poprzez zaanektowanie i przetworzenie go w nowe formy opatrzone odpowiednim komentarzem.
A co w przypadku odwrotnym? Jak ma się ta usankcjonowana sztuka wysoka, kiedy wrzucić ją w pejzaż – szeroko pojętego kiczu? Śmiem twierdzić: fatalnie :-)
Kilka słów na początek: po pierwsze kicz może dotyczyć nie tylko sztuk wizualnych, które przede wszystkim chciałabym przedstawić, ale też architektury, rzeźby, dyskursu społecznego (kiczyzacja relacji międzyludzkich, kiczyzacja języka polityki), mody (wybaczcie, ale trudno mi zaakceptować, że stylizacje na wzór wizerunku Johna Galliano czy Karla Lagerfelda, to przykład najwyższej klasy i smaku). Swoistym grajdołem, w którym kicz ma się wyśmienicie jest szeroko pojęty świat reklamy. Można powiedzieć – to wielka rzeka, której wody mienią się wszystkimi możliwymi odcieniami kiczu celowego, co więcej kiczu opierającego się na dwóch potężnych filarach „wartości”: zawładnięcia psychiką odbiorcy oraz zysku. I tu dochodzimy do istoty sprawy: aksjologii. Bardzo często krótkie definicje kiczu opisują to zjawisko, jako przykład sztuki pozbawionej wartości. A co w takim razie począć z artystami tworzącymi kicz z poczuciem udziału przekazywania wartości? Jak można odmawiać komukolwiek/czemukolwiek wartości w sposób instytucjonalny? Bo przecież czym jest tworzenie definicji w „humanistyce” jak nie dążeniem do uporządkowania, a następnie zinstytucjonalizowania.
Trudno jest dzisiaj ograniczać się, mówiąc o kiczu, do pełnych rozmachu tekstów w stylu Theodora Adorno czy innych autorów. Jeszcze trudniej nie dostrzec, jak kwestia kiczu staje się przyczynkiem do dyskusji. Czy to XX i nabierający rozpędu XXI wiek nakręca wszechobecność kiczu? Chyba nie, gdyby na chłodno przeanalizować tendencje, wzorce i gusta rządzące masową wyobraźnią przeszłych pokoleń, to znaleźlibyśmy tam świetnie umoszczone i dobrze rozgrywane przykłady kiczu, który jest tak stary i zaprzyjaźniony z ludzkością, jak wszystkie inne przejawy naszych działań. Po prostu podlega takim samym przemianom, jak wszystkie inne wytwory. Dla przykładu ciekawostka (jednak z obszaru architektury): zdarzyło mi się brać udział w dyskusji na temat znajdującej się na obrzeżach Wrocławia dawnej rezydencji, której wyglądem i stylem zachwycałam się podobnie, jak wielu innych obserwatorów. Sprawdzając genezę projektu szybko mogliśmy przekonać się, że był to przykład bogatego domu z... ówczesnego katalogu, stylu w jakim gustowali się pochodzący z warstwy mieszczańskiej zamawiający, bynajmniej kwestie sztuki mający w głębokim poważaniu. Jednym słowem – bez piętnowania – nasz osąd wypływał z prostego przeciwstawienia współczesnego nam dyskursu, oraz pewnego niezrozumienia tamtego dyskursu. Tu, trzeba przyznać, ma rację M. Foucault – dyskurs jest sprawą zamkniętą i zrozumiałą dla jego wewnętrznych, właściwych dla danego czasu reguł. Oczywiście mamy zdolność anektowania i podejmowania dialogu, ale też często tworzymy swe sądy w kontrze do współczesności.
Przejdźmy do przykładów zabawy z kiczem. Częstym zabiegiem pokazującym wykorzystanie i przetworzenie kiczu jest rodzaj działań artystycznych, które w sposób świadomy wykorzystują kicz do (zakładanego) celu stworzenia sztuki „wysokiej” (używam cudzysłowu, bo wydaje mi się, że po prostu mamy sztukę dobrą lub sztukę złą, odnosząc się do systemu komunikacji aksjologicznej, a nie przymiotnikowej: wysoka, niska, średnia, krępej budowy... :-)
I tak, plastikowa figurka bohatera komiksów poprzez wprowadzenie jej w inny kontekst oraz przemyślany (zakładam, że tak jest) pejzaż, może nabrać nowego znaczenia, co więcej może stać się – dzięki zinstytucjonalizowanemu nadaniu – instalacją w galerii lub muzeum. Ba, może wyjść ze zderzenia z „prawdziwą sztuką” zwycięsko i stać się obiektem pożądania estetycznego.
Czy zatem „prawdziwa, uznana sztuka” wygrywa z pejzażem kiczu? Weźmy na przykład obecność masowych reprodukcji Słoneczników Van Gogha, roślinnych impresji Moneta, komiksowo-strasznej obecności Bacona (szczególnie portretu papieża Innocentego X), oprawianej w ciężkie złote ramy Mony Lisy, seryjnie reprodukowanej Damy z łasiczką czy motywów króla Pop Artu - Andy Warhola, które zamieniły się w kicz podwójnie: najpierw jako świadomy pastisz, a następnie jako przedstawienia używane w sensie dosłownym, pozbawione humoru i dwuznaczności. I tak, trudno dziś znaleźć ratunek dla impresjonistów, kiedy stajemy na progu bezbarwnego pokoju hotelowego, gdzie nad biurkiem lub łóżkiem na tle mdłych kawowych lub żółtych ścian widzimy setny raz wazon ze słynnymi słonecznikami.
Gdyby na szybko stworzyć listę przebojów "wielkiej sztuki", która stała się częścią pejzażu kiczu, to zapewne wymieniłabym: impresjonistów, Gustawa Klimta i jego złote krainy, Salwadora Dalego, sztandarowe dzieła portretów Leonarda, tak zwane „ludwiki” i królów Pop Artu. Pewnie lista mogłaby być o wiele dłuższa, ale zabawnie obserwować nie tylko plastikowe myszki Miki w „gablotach muzealnych”, ale i uznanych mistrzów na półkach supermarketów i bazarach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)